Amber wzdycha i się garbi.
— Nic. Nie jestem niewdzięczna, ani nic takiego, po prostu ten jego ekstropianizm jest aż żenujący. Przecież to właśnie on robił w zeszłym wieku za apokalipsę. Wiesz?
— A mnie się wydaje, że jak na ludzką istotę, bardzo daleko patrzył w przyszłość — oświadcza ustami Moniki borg Franklinów.
Amber odwraca wzrok. Pierre by to zrozumiał, myśli. Pierre wiedziałby, dlaczego tak niechętnie reaguje na perspektywę przyjazdu ojca. Pierre także chce wyrzeźbić sobie swoją własną niszę, bez zaglądających przez ramię rodziców, chociaż z zupełnie innych powodów. Skupia wzrok na kimś płci męskiej i mniej dojrzałym. To chyba Nicky, myśli, choć dość dawno go nie widziała — idzie ku skwerowi, kompletnie nagi i przepięknie opalony.
— Rodzice. Jaki z nich w ogóle pożytek? — pyta Amber z całą zadziornością siedemnastolatki. — Nawet jeśli pozostaną neoteniczni, i tak stracą elastyczność. I jeszcze ta długa, paleolityczna tradycja niewolnictwa nieletnich. Dla mnie kompletnie nieludzka.
— A powiedz, ile miałaś lat, kiedy można cię było zostawić samą w domu? — prowokuje Monica.
— Trzy. Wtedy dostałam pierwsze wszczepki. — Amber uśmiecha się do podchodzącego młodego Adonisa, który odwzajemnia uśmiech. Tak, to Nicky, wyraźnie się cieszy, że ją widzi. Fajne jest to życie, myśli, zastanawiając się leniwie, czy powiedzieć Pierre’owi.
— Czasy się zmieniają — rzuca Monica. — Nie spisuj rodziny za wcześnie na straty, może się zdarzyć, że jeszcze będzie ci potrzebna.
— Hm. — Amber się krzywi, słysząc starą frakcję borga. — Wszyscy tak mówicie!
* * *
Wchodząc na trawę, od razu czuje, jak wokół otwierają się możliwości. Ma tu uprawnienia zarządcze, a sam wszechświat jest wielki i otwarty, nie to co egzystencjalna pułapka Sadeqa. Jedno drgnienie podprocesu poprawia jej własny wizerunek, skraca włosy i przywraca wygodne ubranie. Kolejne dostarcza przydatnych diagnostycznych wskazań. Ma paskudne przeczucie, że chodzi tu w izolowanym środowisku-piaskownicy pewnie dla kompatybilności — pewne drobiazgi sugerują, że dostęp do interfejsu kontrolnego symulacji idzie przez pośredników — ale przynajmniej go dostała.
— O rany! Z powrotem w prawdziwym świecie! — Nie posiada się z ekscytacji, zapomina nawet, że była zła na Sadeqa za to, że wziął ją za aktorkę w swoim kartezjańskim teatrze, odgrywającym sceny z purytańskiego piekła. — O, zobacz! To DMZ!
Stoją na trawiastym pagórku ponad skrzącym się śródziemnomorskim miastem, które drzemie pod rozmytym fraktalnym niesłońcem, wiszącym pośrodku hiperboloidalnego krajobrazu, niknącego w niesamowicie odległym błękicie. W ścianach świata tkwią w regularnych odstępach bladobłękitne studnie, łączące go z innymi elementami wielorakiego wszechświata.
— Duchu, jakie to ma wymiary? W porównaniu z planetami.
— Strefa zdemilitaryzowana to zagnieżdżona rzeczywistość, przez którą przechodzą wszystkie transfery pomiędzy routerem w miejscowym układzie gwiezdnym oraz cywilizacją, która go zbudowała. Wykorzystuje moc rzędu jednej tysięcznej umysłu-matrioszki, którego jest częścią, choć wspomniana niekontrolowana inwazja pochłania obecnie znaczną jej część. Znane jest wam pojęcie mózgu-matrioszki? — Duch brzmi marudnie i pedantycznie.
Sadeq kręci głową. Amber patrzy nań z niedowierzaniem.
— Rozbieramy wszystkie planety danego układu gwiezdnego — wyjaśnia. — Zamieniamy je w pył nanokomputerowy, zasilany wymiennikami ciepła i rozsiany na koncentrycznych orbitach wokół centralnej gwiazdy. Wewnętrzne orbitale pracują blisko punktu topnienia żelaza, zewnętrzne są zimne jak ciekły azot, każda warstwa żywi się ciepłem odpadowym poprzedniej. Coś jak ruska matrioszka zrobiona ze sfer Dysona, sfera w sferze w sferze, tylko że nie jest zaprojektowane do wspierania ludzkiego życia. To komputronium, materia zoptymalizowana do obliczeń już na poziomie atomowym, a na niej chodzą wyłącznie transfery osobowości — tato oszacował kiedyś, że nasz Układ Słoneczny mógłby w ten sposób obsłużyć jakieś, eee… sto miliardów razy więcej mieszkańców, niż ma Ziemia. Skromnie licząc. Wszyscy jako transfery, żyjący w symulacjach. Jeśli na początku rozbierze się wszystkie planety i zbuduje mózg-matrioszkę.
— Aha. — Sadeq kiwa z namysłem głową. — Wy też tak to definiujecie? — rzuca ku świecącemu punkcikowi, którym duch zaznacza swoją obecność.
— Zasadniczo tak — odpowiada ten, prawie z urazą.
— Zasadniczo? — Amber się rozgląda.
Miliard światów do zbadania, myśli oszołomiona. I to na samym firewallu? Ma niejasne poczucie, że ktoś ją oszukuje: ludzkie możliwości przekracza już samo przeliczenie cyferek w pojawiających się tu wielkich liczbach, ale nie ma w tym nic fundamentalnie niezrozumiałego. Tato mówił, że Amber zapewne zobaczy taki świat jeszcze za swojego białkowego życia. Tato i jego kompani od kielicha, śpiewający „Rozebrać Księżyc! Przetopić Marsa!” w zamku pod Pragą i czekający, aż dotrą pierwsze wyniki bezwstydnie zmanipulowanych wyborów. Było wtedy trzecie dziesięciolecie, Partia Kosmosu i Wolności przejmowała stery Unii Europejskiej i dodawała gazu do prędkości ucieczki. Tylko że teraz podobno znalazła się kiloparseki od domu, wśród przedwiecznych obcych cywilizacji i w ogóle. Gdzie ich niezwykła supernauka? Gdzie gwiazdy neutronowe, słońca zrobione z materii osobliwej, przystosowane do obliczeń z prędkościami jądrowymi, a nie elektronicznymi? Coś mi tu śmierdzi, myśli, wypączkowując kopię samej siebie i otwierając prywatny kanał do Sadeqa.
— Są za mało rozwinięci. Myślisz, że ci goście to ktoś w rodzaju Fajansistów? Pasożytów albo barbarzyńców, którzy jadą machiną na gapę?
— Myślisz, że nas oszukują? — odsyła Sadeq.
— Hm. — Amber rusza w dół na piazzę pośrodku miasteczka-podróbki. — To wszystko jest zbyt ludzkie.
— Ludzkie… — powtarza Sadeq dziwnie tęsknym głosem. — Nie mówiliście czasem, że ludzie wymarli?
— Wasz gatunek jest przestarzały — rzuca z satysfakcją duch. — Niewystarczająco przystosowany do sztucznych rzeczywistości. Źle zoptymalizowane układy, nadmiernie skomplikowane czujniki o niskiej przepustowości, niechlujne użycie zmiennych globalnych…
— Tak, tak, rozumiem, o co chodzi — mówi Amber, znów wpatrując się w miasteczko. — W takim razie, czemu sądzisz, że załatwimy obcego, z którym macie problem?
— Bo o was prosił — odpowiada duch, zwężając się z elipsy w linię, a potem kurcząc w pozbawiony wymiarów jaskrawy punkt. — O, już idzie. My-ja nie ryzykujemy kontaktu. Wezwij nas-mnie, gdy zabijesz smoka. Do widzenia.
— Jasna cho… — Amber się obraca.
Są jednak z Sadeqiem sami, pod palącym słońcem. Piazza, całkiem jak ta w Republice Żłobka, jest uroczo rustykalna — ale nikogo i nic nie ma w domu, jeśli nie liczyć prażących się w południowym słońcu ozdobnych żeliwnych mebli ogrodowych, stołu z parasolem. W plamie słońca pod nim rozciąga się coś włochatego.
— Wygląda na to, że jesteśmy sami — mówi Sadeq. Uśmiecha się krzywo, potem wskazuje stół. — Może zaczekamy, aż przyjdzie gospodarz?
— Gospodarz. — Amber się rozgląda. — Strasznie się boją tego obcego. Ciekawe dlaczego?
— Prosił, żeby nas wezwać. — Sadeq odwraca się do stołu, odsuwa krzesło i ostrożnie siada. — To może być bardzo dobra wiadomość. Albo bardzo zła.
— Hm. — Amber kończy obserwację, nie widząc oznak życia.
Nie ma lepszych pomysłów, więc też podchodzi do stołu i zasiada naprzeciwko Sadeqa. Pod jej taksującym wzrokiem zachowuje się nieco nerwowo; może po prostu jest zażenowany, że widział ją w bieliźnie. Gdyby moje zaświaty tak wyglądały, też bym była zażenowana, myśli sobie Amber.
Читать дальше