— Tak. Standardową sieć niezależnych spółek, reprezentowanych przez automaty komórkowe w środowisku pakietowych usług prawnych Imperium Pierścienia. — Pierre lekko się rozluźnia. — Każda ma dostęp do oddzielnego fragmentu własności intelektualnej i może korzystać z poprawionego analizatora składniowego, który dostaliśmy od tej kotki. Są skonfigurowane do komunikacji z taką tabelą ofert — bazarem — i właśnie otwieram łącze z routerem, żeby rozgłosić wszystkim jego istnienie. Handel… — Na jego czole wykwita bruzda. — W tej sieci istnieją co najmniej dwa różne standardy walut, używane do kupowania pasma przenoszenia i priorytetu w obsłudze twoich pakietów. Ich wartość maleje wraz z odległością, jakby cała konstrukcja miała stymulować rozwój dalekosiężnych łączy sieciowych. Jeśli dobiorę się do tego pierwszy, a Glashwiecz będzie próbował mnie podgryźć, oferując wartość intelektualną po niższych cenach…
— Nie będzie, Pierre — mówi Ang łagodnie. — Posłuchaj, co mówię: Glashwiecz skupi się na Fajansistach. Wejdzie z nimi w jakiś układ. Amber chce, żebyś ich ignorował. Rozumiesz?
— Rozumiem. — Jeden z dzwonów komunikacyjnych wydaje głuche brzęknięcie. — O, zaraz, to ciekawe.
— Co ciekawe? — Ang wyciąga szyję, żeby dostrzec okno na rzeczywistość, które wykluło się znikąd tuż przed Pierrem.
— Potwierdzenie z… — Pierre wyciąga z ekranu elegancko zmaterializowaną ideę i pokazuje jej w kuli srebrnego światła -…odległości dwustu lat świetlnych! Ktoś chce pogadać. — Uśmiecha się. Pulpit podzwania jeszcze raz. — Znów odpowiada. Zastanawia mnie, co to znaczy.
Puszczenie drugiej wiadomości przez translator to kwestia chwili. Tylko że on przez chwilę nie chce działać. Zanim odezwie się ludzkim głosem, Pierre musi skorygować jakieś dziwne, niszczące wszystko zakłócenia w sieci fałszywych langust.
— Ciekawe.
— No, myślę. — Szyja Ang wraca do normalnej postaci. — Lepiej powiem Amber.
— Powiedz — mówi bez przekonania Pierre. Nawiązują kontakt wzrokowy, lecz Ang nie widzi w jego oczach tego, na co liczyła. On pokazuje wszystkie emocje. — Nie dziwi mnie, że ich translator nie chciał przekazać tej wiadomości.
— Ta gramatyka jest celowo zaburzona — mruczy Ang i pędzi ku komnacie audiencyjnej Amber — więc właściwie oni nam grożą. Wydaje się, że Fajansiści gdzieś po drodze zyskali sobie bardzo złą reputację — i Amber musi o tym wiedzieć.
* * *
Glashwiecz pochyla się ku Languście Nr 1, żołądek podchodzi mu do gardła. W czasie rzeczywistym od wywiadu w barze minęła ledwie kilosekunda, lecz w swoim subiektywnym zdążył już zlikwidować kaca, doszlifować ofertę. Postanowił działać. W Tuileriach.
— Oszukano was — mówi półgłosem, wierząc w furtki prywatności, które uzyskał, zastraszając matkę Amber. Dostępy dające mu pewien poziom kontroli nad władzą tego wirtualnego świata, do którego zaciągnęła go kotka.
— Oszukano? Kontekst wypłaszczony w przeszłości czy poddany gramatycznym zniekształceniom? Lingwistyczne zło?
— To ostatnie. — Glashwiecz jest zadowolony, choć musi przez to podejść bliżej do dwumetrowego wirtualnego skorupiaka, a wolałby tego nie robić. Pokazanie ofierze, że ktoś ją oszukał, to zawsze znakomity ruch, zwłaszcza gdy dysponuje się kluczami do klatki, w której jest zamknięta. — Oni nie mówią wam prawdy o tym systemie.
— Otrzymaliśmy gwarancje — mówi wyraźnie Langusta Nr 1. Jej żuwaczki poruszają się bez przerwy, głos dochodzi gdzieś ze środka głowy. — Ty masz inny fenotyp. Dlaczego?
— Za tę informację musicie zapłacić — mówi Glashwiecz. — Mogę sprzedać wam ją na kredyt.
Targują się krótko. Ustalany jest kurs wymiany pytań oraz metryka zaufania, według której można oceniać odpowiedzi.
— Ujawnić wszystko — nalega Fajansista-negocjator.
— W naszym świecie jest wiele rozumnych gatunków — odpowiada prawnik. — Kształt, który przybraliście, należy tylko do jednego z nich — do gatunku chcącego odróżnić się kształtem od mojego. Bo mój pierwszy osiągnął etap tworzenia narzędzi. Obecnie niektóre z gatunków są sztuczne, ale wszystkie uzyskują korzyści z wymiany informacji.
— Dobrze wiedzieć — zapewnia go langusta. — My chętnie kupujemy gatunki.
— Kupujecie gatunki? — Glashwiecz przekrzywia głowę.
— Mamy niepohamowane pragnienie zostania kimś, kim nie jesteśmy — mówi langusta. — Nowości, niespodzianki! Białko gnije, drewno się rozkłada. A my szukamy u obcych innego typu istnienia. Daj nam swój somatotyp i wszystkie swoje myśli, będziemy mogli ciebie śnić.
— Myślę, że coś da się załatwić — ustępuje Glashwiecz. — Czyli chcecie być, a nie: wydzierżawić sobie prawo do tymczasowej zmiany w ludzi? Dlaczego?
— Nieprzetłumaczalne pojęcie numer trzy oznacza nieprzetłumaczalne pojęcie numer cztery. Bóg nam tak powiedział.
— Dobrze, czyli muszę na razie przyjąć to na wiarę? Jak wy naprawdę wyglądacie?
— Poczekaj, zaraz ci pokażę — odpowiada langusta. Zaczyna się trząść.
— Co robisz…
— Chwilę. — Langusta drży, delikatnie się wijąc, jak tęgi biznesmen poprawiający garderobę po obfitym służbowym obiedzie. Pod grubym, chitynowym pancerzem przesuwają się ledwie widoczne niepokojące kształty. — Musisz nam pomóc — wyjaśnia osobliwie stłumionym głosem. — Chcesz nawiązać bezpośrednie łącza handlowe. Fizycznych wysłanników, tak?
— Tak, bardzo proszę. — Podekscytowany Glashwiecz zgadza się. Dokładnie na to liczył: upragniona przewaga konkurencyjna, która udowodni jego sprawność w zasądzonym przez Amber korporacyjnym pojedynku. — Będziecie handlować z nami bezpośrednio, z pominięciem tego interfejsu?
— Zgadzam się. — Langusta milknie; ze skorupy dobiega ciche chrupanie. Wtem Glashwiecz słyszy za sobą chrzęst żwiru. Kroki.
— Co ty tu robisz? — pyta, odwracając się.
To Pierre, z powrotem w standardowej ludzkiej postaci — u pasa ma miecz, a w dłoniach ogromny pistolet z zamkiem kołowym.
— Ej!
— Proszę odsunąć się od obcego — ostrzega Pierre, unosząc broń.
Glashwiecz zerka z powrotem na Langustę Nr 1. Wciągnęła głowę pod pancerz i wije się, kołysząc niebezpiecznie na boki. Pod skorupą coś zaczyna czernieć, nabierając intensywności i faktury.
— Jako pełnomocnik prawny tego oto obcego, stanowczo protestuję…
Langusta bez ostrzeżenia szarżuje i staje na tylnych odnóżach. Wyciąga potężne szczypce oraz pokryte ostrymi rzęskami szczękonóża i łapie prawnika za ramiona.
— Ej! — woła Glashwiecz i próbuje zrobić unik, ale langusta już wisi nad nim, wysuwając z głowy żuwaczki i szczękonóżki.
Obrzydliwe chrupnięcie w stawie łokciowym, zwierające się szczęki szczękonóża miażdżą kość ramieniową. Mężczyzna zaczerpuje tchu do krzyku, a wtedy cztery małe szczęki chwytają go za głowę i wciągają między poruszające się żuwaczki.
Pierre odskakuje w bok, próbując znaleźć linię ognia, która nie przechodziłaby przez ciało prawnika. Langusta mu nie pomaga: kręci się w miejscu, przyciskając do siebie targane konwulsjami zwłoki. Śmierdzi gównem, z aparatu gębowego tryska krew. Coś tu jest nie tak z modelem biofizycznym, realizm podkręcony o wiele bardziej niż zwykle.
— Merde — szepcze Pierre. Walczy z ciężkim spustem, coś delikatnie warczy, ale huk się nie rozlega.
Natomiast nieco dalej rozlega się mokre chrupanie: langusta rozprawia się z twarzą prawnika i przełyka konwulsyjnie, wsysając głowę i ramiona do mielca.
Читать дальше