Dojrzalsza wersja Amber mieszka w burzliwym chaosie orbity okołojowiszowej; jest tam też egzemplarz Pierre’a, choć przeniósł się parę godzin świetlnych dalej, pod Neptuna. Czy myśli czasem o swej relatywistycznej siostrze-bliźniaczce? Nie wiadomo. W pewnym sensie nie ma to znaczenia, bo kiedy Wędrowny cyrk wróci na orbitę Jowisza, u szybko myślących istot w domu minie tyle czasu, co w rzeczywistym wszechświecie pomiędzy erą powstawania gwiazd a chwilą obecną — wiele miliardów lat.
* * *
— Jako twój nadworny teolog mówię ci, że to nie bogowie.
Amber kiwa cierpliwie głową. Uważnie obserwuje Sadeqa.
Sadeq chrząka.
— Borys, powiedz jej.
Borys odchyla się na krześle i obraca ku królowej.
— Amber, on ma rację. To handlarze i do tego nie za bystrzy. Ciężko uchwycić ich semiotykę, kiedy kryją się za modelem langusty, który puściliśmy im dwadzieścia lat temu, ale to na pewno nie skorupiaki i na pewno nie ludzie. Ani nie transludzie. Ja się domyślam, że to banda tępaków, którzy dostali w łapy zabawki porzucone przez inteligentniejszych gości. Jak nasi ziemscy fundamentaliści. Wyobraź sobie, że któregoś dnia się budzą i stwierdzają, że wszyscy inni poszli sobie do wielkiego transferowego środowiska w niebie. Zostawiając im całą planetę. Jak myślisz, co zrobią z całym tym światem, ze wszystkimi gadżetami, o które się potkną? Jedni rozwalą, co tylko znajdą, inni nie będą tacy głupi. Ale będą myśleć małymi kategoriami. Tacy padlinożercy, dekonstruktywiści. Ich cała ekonomia to gra o sumie ujemnej. Odwiedzić jakichś obcych, okantować ich, zabrać nowe pomysły, samemu nie rosnąć, nie przekraczać granicy.
Amber wstaje, podchodzi do okien na przodzie mostka. W czarnych dżinsach i grubym swetrze niezbyt przypomina feudalną królową, jaką odgrywa przed turystami.
— Przyjęcie ich na pokład to wielkie ryzyko. Nie jestem z tego zadowolona.
— Ile aniołów może zatańczyć na czubku szpilki? — Sadeq uśmiecha się krzywo. — Znamy odpowiedź. Ale może oni w ogóle nie wiedzą, że tańczą z nami. To nie są bogowie, których bałaś się znaleźć.
— Nie — wzdycha Amber. — W ogóle niespecjalnie się od nas różnią. Widzicie, my też nie jesteśmy za dobrze przystosowani do tego środowiska, prawda? Taszczymy ze sobą te wizerunki, polegamy na fałszywych rzeczywistościach, które da się odwzorować na naszych ludzkich zmysłach. Jesteśmy emulacjami, nie prawdziwymi sztucznymi inteligencjami. A gdzie Su Ang?
— Mogę ją znaleźć. — Borys marszczy brwi.
— Prosiłam, żeby przeanalizowała czas przybycia obcych — dodaje po namyśle Amber. — Byli blisko, zbyt blisko. I kiedy tylko trąciliśmy ten router, pojawili się cholernie szybko. Z teorią Aineko jest coś nie tak. Prawdziwi właściciele tej sieci, do której się włączyliśmy, zapewne używają do komunikacji protokołów o wiele wyższego poziomu, rozumnych pakietów, które same potrafią budować efektywne bramy komunikacyjne. A ci Fajansiści pewnie czatują na rozmaitych żółtodziobów, żeby ich wycyckać. Jak pedofile przed szkołą. Nie zamierzam dawać im takiej okazji, zanim nie nawiążemy kontaktu z czymś prawdziwym!
— Ale możesz nie mieć wyboru — mówi Sadeq. — Jeśli nie potrafią krytycznie myśleć, jak podejrzewasz, wystraszą się, kiedy zaczniesz im modyfikować otoczenie. I mogą wpaść w furię. Wątpię, czy oni w ogóle rozumieją, jak stworzyć taką skażoną metagramatykę, jaką nam posłali. Dla nich to tylko narzędzie, dzięki któremu obce ciemniaki są jeszcze bardziej naiwne — i łatwiej z nimi negocjować. Kto wie, skąd je wzięli?
— Broń gramatyczna. — Borys powoli obraca się na fotelu. — Chcesz zapewnić sobie korzystne warunki handlowe? Wbuduj propagandę w swój soft tłumaczący. Śliczne. Ci goście w ogóle słyszeli o nowomowie?
— Pewnie nie — mówi powoli Amber, po krótkiej pauzie, wystarczającej, by wątki obserwacyjne znalazły książkę, wszystkie trzy adaptacje filmowe „1984” oraz szereg niedorobionych kontynuacji. Wzdryga się, integrując je do pamięci. — Fuj. Nieciekawa wizja. Kojarzy mi się z… — pstryka palcami, próbując przypomnieć sobie ulubiony komiks taty -…Dilbertem.
— Taki faszyzm z ludzką twarzą — mówi Sadeq. — Nie ma znaczenia, kto rządzi. Mógłbym opowiedzieć o moich rodzicach, o tym, jak dorastałem w czasie rewolucji. To trucizna dla duszy, nigdy nie mieć w niej cienia wątpliwości. A ci obcy chcą nam wszczepić własny zestaw pewników.
— Chyba powinniśmy sprawdzić, jak idzie Pierre’owi — mówi głośno Amber. — Nie pozwolę, żeby go zatruli. — Uśmiech. — To mój obowiązek.
* * *
Donna Dziennikarka jest wszędzie jednocześnie. To przydatna umiejętność, pozwala tworzyć bezstronne relacje — bo można rozmawiać z obiema stronami naraz.
W tej chwili jedna Donna siedzi w barze z Glashwieczem, który ewidentnie nie zdaje sobie sprawy, że może dowolnie modyfikować swój poziom dehydrogenazy alkoholowej, i wskutek tego za chwilę potwornie się nawali. Donna pomaga mu w tym: fascynuje ją obserwowanie tego młodego, zgorzkniałego człowieka, któremu zabrał młodość niekontrolowany proces samoulepszania.
— Jestem pełnoprawnym partnerem — mówi gorzko — w spółce Glashwiecz i Jaźnie. Jestem jedną z Jaźni. Wszystkie jesteśmy partnerami, ale tylko Glashwiecz Pierwszy posiada wpływy. Stary kutafon! Gdybym wiedział, że, kiedy dorosnę, stanę się czymś takim, to uciekłbym do jakiejś hipisowskiej komuny antyglobalistycznej. — Opróżnia szklankę, popisując się laryngologiczną zręcznością, i pstryknięciem palców zamawia kolejną. — Po prostu obudziłem się któregoś ranka i odkryłem, że wskrzesił mnie mój starszy sobowtór. Powiedział, że ceni moją młodzieńczą energię i optymizm, po czym zaproponował mi mniejszościowy pakiet, opcje zbywalne dopiero za pięć lat. Kutas.
— Opowiedz mi o tym — namawia go współczującym tonem Donna. — Siedzimy tutaj, samotni wśród idiopatycznych postaci, ani jednego multipleksa…
— Proste jak cholera. — W rękach Glashwiecza pojawia się kolejna butelka buda. — W jednej chwili stoję w tym paryskim mieszkaniu, totalnie upokorzony przez przebranego za babę komucha nazwiskiem Macx i jego oślizłą francuską dziwkę-menedżerkę, w następnej jestem na dywanie przed biurkiem mojego alter ego, który proponuje mi stanowisko młodszego partnera. Jest siedemnaście lat później, wszystkie te cudactwa, które wymyślał Macx, są standardem w biznesie, a w sali obok siedzi mnie sześciu i zbiera materiały, bo ten gość, ja w roli starszego partnera, nie ufa i nie chce współpracować z nikim innym. Poniżające i tyle.
— I dlatego znalazłeś się tutaj. — Donna odczekuje, aż Glashwiecz pociągnie z butelki potężny łyk.
— Tak. Zaręczam ci, że to lepsze niż pracować dla samego siebie — to zupełnie nie przypomina samozatrudnienia. Zdarza ci się czasami zdystansować od pracy? Wierz mi, to naprawdę bardzo nieprzyjemne, kiedy patrzysz z zewnątrz na siebie samego, mającego pół gigasekundy więcej doświadczenia, i ten nowy ty ma nie tylko dystans do klienta, ma dystans do ciebie-ciebie. Dlatego poszedłem do college’u, obryłem się z praw i etyki sztucznej inteligencji, regulacji dotyczących transferów osobowości i rekurencyjnych wykroczeń. Potem sam się zgłosiłem, że chcę tu pojechać. Ona cały czas jest jego klientką, więc myślałem… — Glashwiecz wzrusza ramionami.
— A któryś delta-ty się nie sprzeciwił? — pyta Donna, wypączkowując duchy, żeby obserwowały go ze wszystkich stron.
Przez chwilę zastanawia się, czy mądrze zrobiła. Glashwiecz jest niebezpieczny — władza, którą ma nad matką Amber, fakt, że może wykręcić jej rękę i zmusić do poszerzenia swojego pełnomocnictwa, sugeruje mroczne tajemnice. Może za tymi uporczywymi pozwami kryje się coś więcej niż tylko prozaiczna rodzinna waśń?
Читать дальше