Twarz Glashwiecza stanowi studium perspektywy.
— No, jeden-jedna tak — mówi lekceważącym tonem. Któryś z punktów widzenia Donny dostrzega pogardliwy skurcz policzka. — Zamknąłem ją w mojej zamrażarce. Nim ktoś zauważy, minie trochę czasu. To nie morderstwo — bo ja nadal tu jestem, prawda? — a sam na siebie przecież nie doniosę. Chyba. Zresztą, nawet gdybym to zrobił, proces byłby lewostronnie rekurencyjny.
— No a ci obcy — podpowiada Donna — i rozstrzygnięcie w pojedynku? Co o tym sądzisz?
Glashwiecz uśmiecha się szyderczo.
— Mała dziwka-królówka idzie w ślady ojca, nie? Też niezła z niej menda. Ten filtr doboru konkurencyjnego, jaki sobie wymyśliła, to wredna sprawa — jeśli będzie go utrzymywać zbyt długo, upośledzi jej społeczeństwo — ale na krótką metę zapewnia wielką przewagę. Chce, żebym grał w ten handel o własne życie i nie wolno mi złożyć formalnego pozwu przeciwko niej, dopóki nie pokonam tego jej ukochanego maklerka, tego żula z Marsylii. Tak? Tylko że ona nie wie, że mam przewagę. Uwaga, zdradzam tajemnicę. — Po pijacku przechyla butelkę. — Rozumiesz, znam tę kotkę. Tę z brązową „małpą” na boku, nie? Kiedyś należała do tej mendy, tatusia naszej królówki, Manfreda. Zobaczysz. W tej sprawie moją klientką jest jej mamusia, Pamela, była żona Manfreda. I ona dała mi klucze dostępowe do tej kotki. Hasła. (Czknięcie). Wezmę ją za łeb i wyciągnę z mózgu tę cholerną warstwę translacyjną ukradzioną gościom z CETI@home. I wtedy sobie z nimi pogadam. — Pijany adwokat, ofiara szoku przyszłości, dopiero się rozkręca. — Zdobędę ich gówno i zdezasembluję je. Dezasemblacja to przyszłość przemysłu, wiesz?
— Dezasemblacja? — pyta reporterka, za maską obiektywizmu obserwująca go z pełną obrzydzenia fascynacją.
— No tak. Powstaje osobliwość, a z tego wynika nierównowaga. A jak gdzieś jest nierównowaga, zawsze ktoś może się dorobić na rozmontowywaniu resztek. Znałem kiedyś takiego ekono-ekonomistę, taki miał zawód. Pracował dla eurounii, miał fetysz na punkcie gumy. Powiezzział mi o takiej fabrysse koło Barselony. Mieli w niej linię do demontażu. Na jednym końcu wjeżdżały barso drogie serwery. Rozpakowywali je. Potem rozbierali obudowy, wyciągali dyski, procesory, pamięci, wszystkie te bebechy. Wszystko ładnie do woreczków. Pudełko i resztki won, bo gówno warte. Chodzi o to, że producent liczył sobie tyle za części, że opłacało się kupować całe maszyny i rozbierać je. Na śrubki. I wszystkie śrubki sprzedać. Kurna, dostali nawet jakąś nagrodę dla przedsiębiorców, za pomysłowość! Bo wiedzieli, że dezasemblacja to fala przyszłości.
— I co dalej z tą fabryką? — pyta Donna, nie mogąc oderwać odeń oczu.
Glashwiecz macha pustą butelką ku rozciągającemu się na suficie gwiezdnemu łukowi.
— Kogo to, kurwa, obchodzi? Zamknęli się jakieś (czknięcie) dziesięć lat temu. Prawo Moore’a doszło do ściany, cały rynek zdechł. Ale dezasemblacja, taki taśmowy kanibalizm, to dalej świetna opcja. Nowe życie dla starych produktów. Masa kasy. — Szczerzy się, oczy ma zamglone chciwością. — Tak zrobię z tymi kosmicznymi langustami. Nauczę się ich języka i nawet się nie obejrzą jak ich załatwię.
* * *
Maleńki stateczek dryfuje na wysokiej orbicie nad atmosferą jak mętna, brunatna zupa. Jest pyłkiem uwięzionym głęboko w studni grawitacyjnej Hyundaia +4904/ -56, pomiędzy dwoma źródłami światła: jaskrawym szafirowym spojrzeniem laserów napędowych Amber z orbity Jowisza a szmaragdowym obłędem samego routera, hipertoroida utkanego z materii osobliwej.
Mostek Wędrownego cyrku jest teraz w stałym użytku jako miejsce spotkań umysłów mających do niego dostęp. Pierre spędza na nim coraz więcej czasu, uznał bowiem, że to wygodne miejsce do szlifowania swoich kampanii handlowych i makr arbitrażowych. W chwili, gdy Donna zajmuje się krytykowaniem strategii prawnika-multipleksa, siedzi tu w neomorficznej postaci — sześcioręki, dwugłowy zarys ludzkiej postaci z żywego srebra, przepatrujący z nieludzką szybkością tensorowe mapy gęstości transmisji informacji w bezpośrednim otoczeniu zbitki nagich osobliwości w centrum routera.
Na tyle mostka coś migoce pustką, a potem dostrzega Su Ang, która jest tam od zawsze. Przez minutę przygląda mu się w kontemplacyjnym milczeniu.
— Masz chwilę?
Pierre się nakłada. Jeden duch-cień dalej skupia się na pulpicie, inna instancja odwraca się, krzyżuje ręce i czeka, co powie.
— Wiem, że jesteś zajęty… — zaczyna. — Czy to aż takie ważne?
— Tak. — Pierre rozmazuje się, resynchronizując wcielenia. — Ten router, wiesz, że od niego odchodzą cztery tunele? Każdy z nich promieniuje, jakby miał temperaturę około 10 11kelwinów, wszystkie długości fal niosą multipleksowane transmisje danych, ale może też coś więcej — nagłówki pakietów wykazują pewne cechy samopodobieństwa. Wiesz, ile to danych? Mniej więcej 10 12, tyle co nasze wysokoprzepustowe łącze do domu. Ale w porównaniu z tym, co jest po drugiej stronie tuneli… — Kręci głową.
— Jeszcze więcej?
— Niewyobrażalnie więcej! Tunele są powolne w porównaniu z umysłami, do których są podpięte. — Znów się rozmazuje, niezdolny znieruchomieć, nie mogąc odwrócić wzroku od pulpitu. Wzburzenie to czy ekscytacja? Trudno powiedzieć. U Pierre’a te dwa stany są czasem nie do odróżnienia. Łatwo się nakręca. — Mamy chyba, w zarysie, rozwiązanie paradoksu Fermiego. Transcendenty nie podróżują, bo mają za mało pasma — próba migracji przez taki tunel byłaby jak próba wgrania naszego mózgu muszce owocowej; jeśli są tacy, jak myślę… a ścieżka podświetlna też odpada, bo nie mogliby zabrać ze sobą wystarczającej ilości komputronium. Chyba że…
I znów się wyłącza. Ale zanim zdąży się rozmazać, Ang przysuwa się i kładzie mu dłonie na ramionach.
— Pierre, uspokój się. Wyłącz na trochę. Uspokój.
— Ale nie mogę! — Teraz widzi, że naprawdę jest nakręcony. — Muszę ustalić najlepszą strategię handlową, żeby Amber nie była już na celowniku tego pozwu, a potem powiedzieć jej, żeby nas stąd zabrała; tak blisko routera jest bardzo niebezpiecznie! Fajansiści to przy tym pikuś.
— Przestań.
Wstrzymuje swe wielokrotne osobowości, zbiega się do jednej, skupionej tu i teraz.
— Słucham?
— Teraz lepiej. — Obchodzi go powoli. — Musisz nauczyć się jakoś kulturalniej radzić sobie ze stresem.
— Stresem! — prycha Pierre. Potem wzrusza ramionami, przy trzech kompletach łopatek to robi wrażenie. — To akurat mogę wyłączyć, kiedy tylko zechcę. Efekt uboczny egzystencji; jesteśmy jak świnie w cyberkosmosie, tarzamy się w cielesnych symulacjach, ale na surowo nowego środowiska łyknąć nie jesteśmy w stanie. Co chciałaś ode mnie? Szczerze. Bo jestem bardzo zajęty. Muszę zorganizować sieć handlową.
— Mamy problem z Fajansistami, mimo że sądzisz, że tam grozi nam coś poważniejszego — wyjaśnia cierpliwie Ang. — Borys ma ich za pasożyty grające w grę o ujemnej sumie, napadające na takie świeżynki, jak my. Glashwiecz, jak się zdaje, chce coś z nimi ugrać. Amber sugeruje, żeby kompletnie ich wyciąć, nie zwracać na nich uwagi i spróbować pogadać z kimś innym, z kimkolwiek, kto zechce słuchać.
— Ktokolwiek zechce słuchać, jasne — powtarza ze znużeniem Pierre. — Jakieś jeszcze skarby koronnej mądrości?
Ang zaczerpuje tchu. Zauważa, że facet jest po prostu denerwujący. Co gorsza, sam tego nie dostrzega. Denerwujący, ale uroczy.
— Czyli organizujesz sieć handlową, tak?
Читать дальше