— Prawnika zostaw mnie.
Amber wzdryga się, zerka w bok. Sadeq spogląda na nią. Uśmiecha się, nie pokazując zębów.
— Prawnicy nie komponują się z dyplomacją — wyjaśnia.
— Hm.
Router przed nimi się rozrasta. Sznury opalizujących kul zwijają się w dziwne sploty wokół ukrytego jądra, rozszerzając się i wywracając na lewą stronę jakby w skurczach, wywołujących w całej konstrukcji fale rekomplikacji. Jeden sznur korali bruka czerwona iskierka lasera, nagle rozpala się jaskrawo, śląc dane z powrotem.
— Ach!
— Jest kontakt — mruczy kotka.
Palce Amber, zaciśnięte na poręczach fotela, bieleją.
— Co on mówi?
— Co oni mówią — poprawia Aineko. — To delegacja handlowa, już się tu ściąga. Jeśli chcesz, mogę dać im interfejs do naszych systemów przez tę sieć negocjacyjną, którą nam podesłali.
— Zaraz! — Amber prawie wstaje z nagłego zdenerwowania. — Nie dawaj im żadnego dostępu! Pomyśl trochę! Wrzuć ich do sali tronowej, za parę godzin udzielimy im oficjalnej audiencji. — Waha się. — Ta warstwa sieciowa, którą podesłali. Możesz ją nam udostępnić, dać coś, co by tłumaczyło na ich system gramatyczny?
Kotka się rozgląda, w irytacji tłucze ogonem.
— Lepiej sami sobie załadujcie tę sieć…
— Nie ma mowy. Nikt na tym statku nie będzie puszczał obcego kodu, dopóki go dokładnie nie przejrzymy — mówi z naciskiem Amber. — A w ogóle, to zapuszkować ich w Luwrze, jak najdokładniej, i niech porozumiewają się z nami przez nasz powolny interfejs lingwistyczny. Jasne?
— Jasne — odpowiada gderliwie kotka.
— Delegacja handlowa — myśli głośno Amber. — Jak podszedłby do nich tata?
* * *
W jednej sekundzie jest w barze, gawędzą z Su Ang, duchem Donny Dziennikarki i kopią Borysa; w kolejnej gwałtownie przenosi się w całkiem odmienną przestrzeń.
Rozglądając się po mrocznej, wyłożonej dębem komnacie, zmusza się do opanowania, choć serce niemal koziołkuje mu po klatce piersiowej. To jest bardzo dziwne, na tyle dziwne, że oznacza albo poważny pad systemu, albo wejście w jego domenę z jakimiś przerażająco wysokimi uprawnieniami. Na pokładzie takie ma tylko…
— Pierre?
Stoi za nim, a on odwraca się gniewnie.
— Po co mnie tu zaciągnęłaś? Nie wiesz, że to niekultu…
— Pierre.
Przerywa, patrzy na Amber. Nie potrafi się na nią wściekać, nie twarzą w twarz. Jest rozbrajająco śliczna, choć nie na tyle głupia, by trzepotać rzęsami. Jakaś głęboko ukryta cząstka jego osobowości w jej obecności kurczy się i czuje nieswojo.
— Co jest? — pyta obcesowo.
— Nie wiem czemu mnie unikasz. — Unosi nogę, by zrobić krok ku niemu, potem rezygnuje i zagryza wargę.
Nie rób mi tego! — myśli Pierre.
— Wiesz, że to mnie rani? — pyta Amber.
— Tak. — Takie wyznanie jego też rani. Nad uchem wydziera mu się ojciec, jak wtedy, gdy przyłapał go z Laurentem, starszym bratem; to wybór między nim a Amber, którego wcale nie chce dokonywać. Wstyd. — Ja nie… bo mam z tym parę problemów.
— Chodzi o tę ostatnią noc?
Pierre kiwa głową. Teraz Amber naprawdę robi krok w przód.
— Jeśli chcesz, możemy o tym porozmawiać. Co tylko chcesz — dodaje.
Pochyla się ku niemu, Pierre czuje, jak jego opór topnieje. Wyciąga ręce, tuli ją. Amber obejmuje go, kładzie mu policzek na ramieniu, i to zupełnie nie wydaje się niewłaściwe. Jak coś tak dobrego w ogóle może być złe?
— Źle się z tym czułem — szepcze w jej włosy. — Musiałem sobie wszystko przemyśleć.
— Oj, Pierre. — Głaszcze go po puszku na karku. — Trzeba było powiedzieć. Nie musimy tego tak robić, jeśli ci to nie odpowiada.
Strasznie trudno się przyznać do tego, że wszystkie sposoby mu nie odpowiadają. Jak jej to powiedzieć? Mówić w ogóle?
— Nie porwałaś mnie tutaj, żeby mi to powiedzieć — dyskretnie zmienia temat.
Amber puszcza go, cofa się.
— Co jest? — pyta.
— Coś nie tak? — na pół pyta, na pół stwierdza Pierre. — Nawiązaliśmy może kontakt?
— Taaa. — Amber się krzywi. — W Luwrze siedzi delegacja handlowa obcych. To jest ten problem.
— Delegacja handlowa obcych. — Obraca te słowa w ustach, smakując je. Po gorących i namiętnych zdaniach, które zdławił w sobie, wydają się paradoksalne, chłodne i powolne. To jego wina, że zmienił temat.
— Delegacja handlowa — powtarza Amber. — Powinnam była to przewidzieć. No wiesz, w końcu sami chcieliśmy przejść przez ten router, prawda?
Pierre wzdycha.
— Myśleliśmy, że tak zrobimy. — Szybkie zerknięcie we właściwości świata, okazuje się, że ma tu pewne możliwości: wywołuje fotel, rozsiada się w nim. — Na orbitach wokół większości brązowych karłów w galaktyce mamy samopowielające się rozgałęziacze komunikacyjne, routery, połączone siecią dwupunktowych tuneli czasoprzestrzennych. Tak było w tej broszurce? Tego się spodziewaliśmy. Ograniczone pasmo przenoszenia, niespecjalnie przydatne dla dojrzałej inteligencji, która już zamieniła swobodną masę swojego macierzystego układu w komputronium, ale wystarczające, żeby rozmawiać z sąsiadami. Te rozmowy odbywają się przez sieć z przełączaniem pakietów, w czasie rzeczywistym, bez ograniczenia prędkością światła, ale związaną wspólnym układem odniesienia i opóźnieniem pomiędzy kolejnymi segmentami sieci.
— Z grubsza tak to wygląda — zgadza się Amber z wysokości rzeźbionego w rubinie tronu obok niego. — Tylko że czeka na nas delegacja handlowa. A właściwie to już wchodzi na nasz pokład. I ja tego nie kupuję. W całym tym systemie coś mi śmierdzi.
Pierre marszczy czoło.
— Masz rację, to nie ma sensu — mówi wreszcie. — W ogóle.
Amber kiwa głową.
— Mam ze sobą ducha taty. Wkurzył się tym wszystkim.
— Posłuchaj starego. — Pierre ponuro wydyma usta. — Mieliśmy przeskoczyć na drugą stronę lustra, ale ktoś był szybszy. Pytanie brzmi: dlaczego?
— Nie podoba mi się to. — Amber wyciąga rękę w bok, Pierre chwyta jej dłoń. — No i jeszcze ten pozew. Trzeba będzie urządzić proces, i to raczej wcześniej niż później.
— Naprawdę wolałbym, żebyś nie wyznaczała mnie swoim obrońcą. — Puszcza jej palce.
— Tss. — Scenografia zmienia się, tron znika, teraz Amber siedzi na poręczy jego fotela, prawie na nim. — Wiesz, miałam bardzo dobry powód.
— Powód?
— Ty masz prawo wyboru broni. A właściwie nawet pola walki. Nie chodzi o „walkę na miecze do ostatniej krwi”. — Uśmiecha się szelmowsko. — Idea systemu prawnego, który opiera się nie na arbitrażu, ale rozstrzygnięciu w pojedynku jest taka: zdecydować, kto sprawniej służy społeczeństwu, a zatem zasługuje na preferencyjne potraktowanie. Stosowanie do sporów między firmami tego samego modelu prawnego, który wykorzystujemy do dyskusji między osobami fizycznymi, jest idiotyzmem, zwłaszcza teraz, gdy większość firm jest software’ową abstrakcją modelu biznesowego; w interesie społeczeństwa pozostaje promowanie efektywnego obrotu handlowego, a nie pieniactwa. Znika korporacyjne pieprzenie w bambus i przeżywają najtwardsi — dlatego właśnie miałam zamiar skonstruować ten pojedynek jako konkurs na osiągnięcie maksymalnej przewagi konkurencyjnej w wymianie handlowej z obcymi. Jeśli to naprawdę handlowcy, to chyba my mamy im więcej do zaoferowania niż jakiś cholerny prawnik z czeluści ziemskiego stożka światła.
Pierre mruga.
— Eee… — Mruga ponownie. — Chcesz, żebym ściągnął sobie jakiś program kinematyczny do szermierki i „na plasterki” gościa?
Читать дальше