Szczupły chłopaczek o orzechowobrązowej skórze, z szopą czarnych włosów i trzema rękami, cierpliwie podkrada się zza rogu do wystraszonego błękitnego kłapouchego. Mija stragan ze świeżo zwiniętymi sushi; wtem spod taczki wyłania się dziwny stwór i przeciąga się, wyginając grzbiet.
Chłopczyk, Manni, zamiera i zaciskając rączki na włóczni, skupia wzrok na nowym celu. (Błękitny kłapouchy smaga go ogonem i pędzi do bezpiecznej kryjówki po drugiej stronie omszonego kamienia).
— Miasto, co to takiego? — pyta, nie poruszając ustami.
— A na co patrzysz? — odpowiada miasto, co trochę go dziwi, ale nie tak bardzo, jak powinno.
Stwór kończy przeciągać jedną przednią łapę i prostuje drugą. Trochę przypomina Manniemu kota, ale coś jest w nim nie tak. Głowę ma nieco za małą, oczy też, a te łapy…
— Ostre — napomina go oskarżycielsko, marszcząc z dezaprobatą czoło.
— No i co. — Stwór ziewa.
Manni celuje w niego dzidą, ściskając drzewce obiema prawymi rękami. Ma też ostre zęby, ale mówi do niego mową wewnętrzną, nie przez uszy. A mowa wewnętrzna jest dla ludzi, nie dla zabawek.
— Kim jesteś? — pyta.
Stwór patrzy nań bezczelnie.
— Znam twoich rodziców — odpowiada, wciąż w mowie wewnętrznej. — Jesteś Manni Macx, prawda? Tak myślałem. Zaprowadź mnie do taty.
— Nie! — Manni zrywa się na równe nogi i macha rękami. — Nie podobasz mi się! Idź sobie. — Celuje dzidą w nos potwora.
— Pójdę, jeśli zaprowadzisz mnie do taty — upiera się stwór. Unosi ogon jak kot, pusząc futro, ale potem przestaje. — Jeśli zabierzesz mnie do taty, opowiem ci bajkę. Co ty na to?
— Mam gdzieś twoją bajkę! — Manni ma zaledwie dwieście megasekund — siedem staroziemskich lat — ale nawet on potrafi wyczuć manipulację.
— Dzieci. — Kotopodobny stwór uderza w ziemię ogonem. — No dobra, Manni, może tak: zaprowadź mnie do ojca, bo rozdrapię ci twarz. Mam ostre pazury. — Okamgnienie później owija mu się wokół kostek, mrucząc, żeby zatuszować tę nieudaną groźbę, ale Manni widzi, że naprawdę ma ostre pazury. To jakiś dziki kotostwór, a jego dotychczasowe sztucznie zakonserwowane ortoludzkie wychowanie w żaden sposób nie przygotowało go na spotkanie z prawdziwym, dzikim, gadającym kotem.
— Idź sobie! — Manny się boi. — Mamo! — krzyczy, bezwiednie włączając swojemu wewnętrznemu głosowi tryb rozgłaszania. — Tu jest coś takiego…
— Mama też może być — rzuca z rezygnacją kotostwór. Przestaje się ocierać o nogi Manniego i patrzy mu w oczy. — Nie panikuj. Nic ci nie zrobię.
Manni przestaje się drzeć.
— Kim jesteś? — pyta w końcu, gapiąc się na niego. Gdzieś o lata świetlne stąd ktoś dorosły usłyszał jego krzyk; matka już nadbiega, przeskakując między przełącznikami i rozglądając się po zwiniętych wymiarach, pędząc ku niemu na łeb, na szyję.
— Jestem Aineko. — Stwór siada i zaczyna myć sobie sierść pod tylną łapą. — A ty jesteś Manni, tak?
— Aineko — powtarza niepewnie Manni. — A znasz Lis albo Billa?
Aineko-kot przerywa program mycia i spogląda na Manniego, przechylając głowę. Manni jest zbyt młody i niedoświadczony, żeby wiedzieć, że zwierzę ma powstałe przez naturalną ewolucję proporcje domowego kota, Felis catus, a nie zabawek, palimpsestów i stworów do towarzystwa, do których jest przyzwyczajony. Rzeczywistość może i jest modna wśród pokolenia jego rodziców, ale są pewne granice. Jego futro zdobią brązowo-pomarańczowe pasy i zwoje, a pod brodą ma biały puchaty śliniak.
— A kto to jest Lis i Bill?
— To oni — mówi Manni, gdy wielki, ponury Bill podkrada się do Aineko z tyłu i próbuje złapać go za ogon, podczas gdy Lis trzyma się z tyłu za nim, jak niewielkie, brzęczące z podniecenia UFO. Ale Aineko jest dla nich za szybki i ucieka wokół nóg Manniego jak futrzasty pocisk. Manni krzyczy i próbuje nadziać go na dzidę, ale ta zmienia się w niebieskie szkło, pęka, sypiąc wokół parzącymi ręce śnieżnymi odłamkami.
— To nie było ładne, co? — W głowie Manniego brzmi groźną nutą głos Aineko. — Matka cię nie uczyła, że nie…
Drzwi w boku straganu z sushi otwierają się, wpada Rita, zdyszana i wściekła.
— Manni! Mówiłam ci, że masz się nie bawić… — Zauważa Aineko i zamiera. — To ty. — Wzdryga się z nieskrywanym przestrachem. W odróżnieniu od Manniego dostrzega w nim awatar postludzkiego demiurga, wcielonego tylko po to, by mieć jakiś punkt interakcji z ludźmi.
Kot szczerzy do niej zęby.
— To ja — odpowiada. — Jesteś gotowa do rozmowy?
— Nie mamy o czym rozmawiać — mówi sztywno Rita.
Aineko tłucze ogonem.
— Mamy, mamy. — Odwraca się i patrzy znacząco na Manniego. — Prawda?
* * *
Odkąd Aineko ostatni raz tędy przelatywał, przestrzeń wokół Hyundaia +4904/ -56zmieniła się nie do poznania. Wiele lat temu, gdy wielkie, zbudowane przez langusty statki wyleciały z Obłoku Oorta i zaczęły archiwizować surowe dane o niezamieszkanych układach brązowych karłów, zostawiając w nich strukturalne ekskrementy programowalnej materii, nie było tu prawie nic, zaledwie parę zdechłych atomów (i router obcych). Lecz minęło wiele lat; ostatnio układ cierpi na ludzką plagę.
Niezoptymalizowana instancja homo sapiens zachowuje spójny stan przez zaledwie dwie do trzech gigasekund, potem czeka ją martwica. Lecz ich plaga zdołała w dziesięć gigasekund wywrócić cały układ brązowego karła do góry nogami. Z mroźnych planet wydobyto odkrywkowo wszystkie surowce, żeby zbudować środowisko nadające się dla ich typu węglowego życia. Poprzestawiano księżyce, budując potężne konstrukcje wielkości asteroid. Z routerów wydarto końcówki tuneli czasoprzestrzennych i zmieniono we własną sieć dwupunktowych połączeń; potem nauczono się generować własne tunele i uruchomiono na nich rozproszone lokalizacyjnie ustroje. Ruch przez tunele obsługuje teraz coraz bardziej rozrastającą się międzygwiezdną sieć handlową, ale zawsze odbywa się w mroku pomiędzy świecącymi gwiazdami a dziwnymi, pozbawionymi metali karłami o podejrzanie niskoentropijnej emisji. Przedsięwzięcie zdumiewa bezczelnością: mimo że puszkowane człekokształtne po prostu nie nadają się do życia w próżni międzygwiezdnej, a już zwłaszcza na orbicie wokół brązowego karła, przy którego planetach nawet Pluton jest tropikalnym rajem, opanowały cały cholerny układ.
Nowa Japonia należy do nowszych ludzkich ustrojów w tym systemie. Jest zbiorem węzłów fizycznie kolokowanych w przystosowanych dla ludzi przestrzeniach walców-kolonii. Jej projektanci wyraźnie znali stary Nippon tylko z zapisów dokonanych przed rozbiórką Ziemi i opierali się na nagraniach wideo ze wspomnieniowych podróży, filmach Miyazakiego i kulturze anime. Niemniej, w tym świecie mieszkają liczni ludzie — choć swoich historycznych przodków przypominają mniej więcej tak, jak Nowa Japonia swą dawno zaginioną imienniczkę.
Ludzkość?
Ich dziadkowie w zasadzie by ich rozpoznali. Ci, którzy naprawdę wykraczaliby poza pojmowanie rozbitków z XX wieku, na ogół zostali w domu, w rozżarzonych chmurach nanokomputerów, które zastąpiły planety, orbitujące niegdyś wokół Słońca w statecznej kopernikańskiej harmonii. Szybko myślące mózgi-matrioszki są dla swoich zaledwie postludzkich protoplastów tak niezrozumiałe, jak międzykontynentalne pociski balistyczne dla ameby — i mniej więcej tak samo nadają się do zamieszkania. Przestrzeń zaściełają pyłem zwłoki dawno wypalonych mózgów-matrioszek, gdyż kolapsy informacyjne potrafią zmiatać z horyzontu całe cywilizacje, które trzymały się bliskich orbit wokół swych gwiazd. Daleko stąd inteligencje wielkości galaktyk wystukują w mrok wszechświata niezrozumiałe rytmy, próbując zmusić substrat Plancka, by zatańczył, jak mu zagrają. Postludzie i parę innych na wpół transcendentnych gatunków, które odkryły sieć routerów, żyją sobie dyskretnie w ciemności pomiędzy tymi wysepkami blasku. Wygląda na to, że niewykazywanie się nadmierną inteligencją ma jednak pewne zalety.
Читать дальше