Ludzkość. Monadalne inteligencje, przeważnie uwięzione we własnych czaszkach, żyjące w małych rodzinnych grupkach wiążących się w większe struktury plemienne, adaptowalne do terytorialnego lub wędrownego trybu życia. Takie właśnie opcje były dostępne przed wielkim przyśpieszeniem. Teraz, gdy głupia materia umie myśleć, gdy każdy kilogram tapety może potencjalnie pomieścić setkę przetransferowanych przodków, gdy każde drzwi mogą być ewentualnym tunelem czasoprzestrzennym do habitatu o pół parseka stąd, ludzie mogą siedzieć na miejscu — migruje i mutuje tylko ich otoczenie, zapełniając żądną wrażeń pustkę w ich osobistej historii. A życie jest tu przebogate, nieskończenie urozmaicone, czasem nawet dezorientujące. Zatem grupy plemienne istnieją nadal, przez dziwaczne siły sprawcze utrzymując kontakty na odległość terakilometrów i gigasekund. A czasem te nośniki znikają na chwilę — i wracają później, jak niespodziewany żart rodem z pustki.
* * *
Pojęcie „cześć oddawana przodkom” nabiera całkiem nowego znaczenia, gdy wektory stanu wszystkich prekursorów istot potomnych są zarchiwizowane i zindeksowane, by ułatwić ich przywołanie. W tym momencie maleńkie naczynia włoskowate w twarzy Rity zwężają się w reakcji na adrenalinę, przez co blednie, a jej źrenice się rozszerzają, gdy skupia wzrok na kotowatym stworzeniu. Sirhan zaś klęczy przed małą kapliczką, zapala kadzidełko i przygotowuje się do pełnej szacunku przemowy do ducha dziadka.
Ten rytuał jest w zasadzie zbędny. Sirhan mógłby rozmawiać z duchem dziadka gdziekolwiek i kiedykolwiek zechce, bez żadnych formalności, a duch odpowiadałby mu rozwlekłymi tyradami, rzucając grami słów w dawno martwych językach i rozpytując o ludzi zmarłych przed założeniem świątyni historii. Ale Sirhan jest maniakiem rytuałów, pozwala mu to zresztą ustrukturalizować to dość stresujące spotkanie.
Zresztą, gdyby to od niego zależało, pewnie darowałby sobie te rozmowy co dziesięć megasekund. Matka Sirhana i jej partner nie są dostępni — postanowili dołączyć do jednej z dalekich misji badania sieci routerów, które rozpoczęli wiele lat temu akceleracjoniści; natomiast protoplaści Rity albo są w pełni zwirtualizowani, albo nie żyją. Lecz w przypadku Manfreda śmierć jest nie tylko potencjalnie odwracalna — jest to niemal nieuniknione. W końcu przecież wychowują jego klona. Dzieciak wcześniej czy później zechce odwiedzić swój oryginał, lub vice versa.
Do czego to doszło, że nawet umarli nie mogą sobie znaleźć spokojnego miejsca w historii… — zastanawia się ironicznie, pocierając samozapalający pasek na czerwonym kadzidełku i kłaniając się przed umieszczonym w głębi kapliczki lustrem.
— Twój pełen szacunku wnuk oczekuje z nadzieją twej rady — deklamuje oficjalnie — gdyż oprócz naturalnych konserwatywnych skłonności, Sirhan jest boleśnie świadom względnego ubóstwa własnej rodziny oraz potrzeby podnoszenia swojego kredytu społecznego, a w tym tradycjonalistycznym, zapośredniczonym przez reinkarnację ustroju dla beznadziejnie ortoludzkich przypadków, zarabia się taki kredyt za rzeczy oficjalne.
Siada na piętach i oczekuje na odpowiedź.
Już po chwili Manfred ukazuje się w głębi lustra. Jak zwykle przybiera postać orangutana-albinosa: tuż przed zarejestrowaniem tej kopii zapasowej i umieszczeniem jej w świątyni bawił się ontologiczną garderobą cioci Annette — może i się rozstali, ale pozostali sobie bliscy.
— Cześć, chłopaku. Który mamy rok?
Sirhan powstrzymuje westchnienie.
— Lat się już nie używa — tłumaczy, nie po raz pierwszy. Za każdym razem, gdy zwraca się do dziadka, nowa instancja wcześniej czy później zadaje to pytanie. — Lata to archaizm. Od naszej ostatniej rozmowy minęło dziesięć mega — około czterech miesięcy, jeśli podchodzić do tego pedantycznie — a sto osiemdziesiąt lat odkąd emigrowaliśmy. Chociaż poprawka na efekty relatywistyczne pewnie dodałaby jeszcze z dziesięć lat.
— O. Tylko tyle? — Manfredowi udaje się zrobić rozczarowaną minę.
Dla Sirhana to coś nowego: zwykle w tym momencie odklejający się wektor stanu dziadziusia pyta o Amber albo rzuca jakiś kiepski żart.
— Żadnych zmian w stałej Hubble’a czy prędkości powstawania gwiazd? Jakieś wieści od naszych eigenosobowości-badaczy?
— Nic a nic.
Sirhan rozluźnia się odrobinę. Czyli będzie znowu pytał o tę głupawą wycieczkę do granicy Bekensteina, tak? Gadka numer dwadzieścia dziewięć. (Amber i inni badacze, którzy wyruszyli na naprawdę daleką wyprawę zaraz po założeniu pierwszej kolonii, nie wrócą jeszcze przez, hm, jakieś 10 19sekund. Do krawędzi obserwowalnego wszechświata jest naprawdę daleko, nawet jeśli pierwsze kilkaset milionów lat świetlnych — do supergromady w Wolarzu i dalej — można przelecieć siecią tuneli wielkości małego świata. A tym razem nie zostawiła żadnej kopii zapasowej).
Sirhan — w tym czy dowolnym innym wcieleniu — już wiele razy odbył z Manfredem taką rozmowę, tak bowiem wyglądają kontakty z umarłymi. Nie pamiętają nic z sesji na sesję, chyba że poproszą o wskrzeszenie, bo spełniły się zadane niegdyś kryteria. Manfred nie żyje bardzo długo, na tyle długo, że Sirhan i Rita zdążyli już zmartwychwstać i przeżyć trzy lub cztery długie rodzinne pożycia, uprzednio przez jakieś sto lat nie istniejąc.
— Nie dostaliśmy żadnych wieści od langust ani nic od Aineko. — Zaczerpuje tchu. — Teraz zawsze pytasz, gdzie jesteśmy, więc mam dla ciebie przygotowaną odpowiedź…
Jeden z jego agentów rzuca w lustro paczkę, zwizualizowaną jako zwój opieczętowany czerwonym woskiem i jedwabną wstążką. (Po dziesiątym powtórzeniu Rita i Sirhan zgodzili się, że napiszą podstawowy pakiet informacji, pomagający duchom-Manfredom zyskać orientację).
Manfred przez chwilę milczy — w duchowej przestrzeni to pewnie całe godziny — przyswajając sobie zmiany. Potem pyta:
— To prawda? Naprawdę przespałem całą cywilizację?
— Nie przespałeś: nie żyłeś — odpowiada Sirhan. Uświadamia sobie, że jest lekko obcesowy. — Właściwie my też. Przez jakieś trzy pierwsze gigasekundy surfowaliśmy sobie, bo chcieliśmy założyć rodzinę gdzieś, gdzie dzieci będą mogły dorastać w tradycyjny sposób. Dopiero jakiś czas po ucieczce zaczęto budować habitaty z mocno natlenionym środowiskiem w punkcie potrójnym wody. Wtedy właśnie rozpowszechniła się ta moda na neomorfizm — dodaje z niesmakiem.
Neosi przez dłuższy czas sprzeciwiali się marnotrawieniu zasobów na walcowe kolonie, obracające się, by zapewnić przyjazną dla kręgowców grawitację, i posiadające nadającą się do oddychania, bogatą w tlen atmosferę — to była niezła polityczna przepychanka. Ale szybko rosnąca krzywa powstawania bogactwa po paru dziesięcioleciach pozwoliła ortodoksom się zreinkarnować, powstać z martwego snu, gdy tylko przezwyciężono fundamentalne trudności z budową osad na chłodnych orbitach wokół ubogich w metale brązowych karłów.
— Eee. — Manfred bierze głęboki wdech, potem drapie się pod pachą, wydymając gumiaste wargi. — Powtórzę własnymi słowami: my… wy, oni, wszystko jedno — przejęliśmy router na Hyundaiu plus cztery dziewięć zero cztery na minus pięćdziesiąt sześć, powieliliśmy go ileś razy i zrobiliśmy z tych tuneli środek fizycznego transportu z punktu do punktu? I rozprzestrzeniliśmy się po licznych brązowych karłach, zbudowaliśmy naprawdę kosmiczny ustrój oparty na wielkich walcowych habitatach, połączonych ukradzionymi z routerów teleportami?
— A co? Ty byś powierzył swoją łączność oryginalnym routerom? — pyta retorycznie Sirhan. — Nawet gdybyś miał kod źródłowy? Wymarłe cywilizacje-matrioszki, z którymi się zetknęły, skorumpowały je, ale są nadal dość bezpieczne, jeśli wykręci się z nich tylko same tunele i zacznie przesyłać nimi głupią masę. — Szuka porównania. — Coś jakby używać tego waszego, eee… Internetu do emulacji dziewiętnastowiecznej poczty.
Читать дальше