Ambery to nie jedyne duchy konkurujące o uwagę publiczności. Są wręcz w mniejszości. Większość autonomicznych agentów wyborczych agituje za platformami głoszącymi najrozmaitsze idee — od wprowadzenia progresji podatkowej — nikt nie wie dlaczego, ale zdaje się, że taka jest tradycja — aż po ruch nawołujący do wybrukowania całej powierzchni planety, zupełnie ignorujący rzeczywistość i zawartość pierwiastków w górnych warstwach atmosfery ubogiego w metale gazowego olbrzyma, nie wspominają już o chaosie, jaki to uczyniłoby z pogodą. Beztwarzowcy nawołują, by co sześć miesięcy przydzielać każdemu nowy komplet mięśni twarzy, Sini Figlarze żądają równych praw dla istot nieświadomych, a garstka skupiających się na pojedynczych kwestiach grup nacisku gada o tych samych przegranych sprawach co zawsze.
Jak kształtują się preferencje wyborców, to wielka tajemnica — przynajmniej dla niewtajemniczonych w działania Komitetu Festiwalowego, czyli grupy, która pierwsza wpadła na pomysł wybrukowania Saturna balonami z gorącym wodorem — ale po jednej dobie — mniej więcej czterdziestu tysiącach sekund — uwidacznia się pewna prawidłowość. Ta prawidłowość stanie się podsumowaniem długoterminowych preferencji wszystkich sieci komunikacyjnych, które obracają punktami reputacji — liczonych może nawet od pięćdziesięciu milionów sekund, czyli prawie marsjańskiego roku (gdyby Mars jeszcze istniał). Powstanie z tego parlament — zespolony grupowy borganizm, mówiący jednym głosem superumysłu zbudowanego z poglądów zwycięzców. A wiadomości nie są pomyślne, co powoli dociera do grupki zebranej w najwyższej kuli Atomium (Manfred uparł się, żeby Amber wynajęła ją na powyborczą imprezę). Amber nie ma z nimi; pewnie sama topi smutki albo zajmuje się jakimiś całkiem nowymi powyborczymi knowaniami. Reszta sztabu się zjawiła.
— Mogło być gorzej — racjonalizuje późnym wieczorem Rita. Siedzi w fotelu z plecionego drutu w narożniku platformy na siódmym piętrze, ściska szklankę syntetycznego single malta i obserwuje cienie. — To mogły być staroświeckie wybory-bijatyka, obrzucanie się gównem w siedmiu kolorach. A tak przynajmniej zachowujemy jakąś anonimowość.
Jedna ze ślepych plamek odkleja się od peryferyjnego pola widzenia i zaczyna się zbliżać. Szybko urasta w kształt Sirhana. Ma posępną minę.
— Co cię gryzie? — pyta. — Twoja dawna frakcja wygrywa na punkty.
— Może i tak. — Siada obok niej, starannie unikając jej wzroku. — Może to dobrze. A może nie.
— To kiedy dołączasz do zespólni?
— Ja? Do czego? — Robi przerażoną minę. — Myślałaś, że chcę wejść do parlamentarnego borga? Za kogo ty mnie masz?
— Och. — Rita kręci głową, — Myślałam, że unikasz mnie, bo…
— Nie. — Wyciąga rękę i przechodzący kelnerobot wkłada w nią szklankę. Robi głęboki wdech. — Winien ci jestem przeprosiny.
Najwyższy czas, myśli nieżyczliwie. Ale on właśnie tak ma. Jest sztywny i dumny, niechętnie przyznaje się do błędów, ale nie będzie przepraszał, jeśli nie traktuje tego poważnie.
— Za co? — pyta.
— Za to, że nie uwierzyłem ci na słowo — mówi powoli, obracając szklankę w dłoniach. — Powinienem wcześniej usłuchać siebie, a nie izolować go.
Rita dobrze wie, o jakim fragmencie jaźni mowa.
— Nie jest łatwo się do ciebie zbliżyć — mówi cicho. — Może na tym między innymi polega twój problem.
— Między innymi? — Śmieje się ponuro. — Moja matka… — Gryzie się w język. — Wiesz, że jestem od niej starszy? Znaczy, od tej wersji. A te jej ugruntowane opinie o mnie działają mi na nerwy…
— I nawzajem. — Rita bierze go za rękę, tym razem Sirhan odwzajemnia uścisk, nie odpycha jej. — Posłuchaj, chyba nie dostanie się do tego parlamentu kłamstw. Konserwatyści idą jak burza, pełne wyparcie. Około osiemdziesięciu procent populacji stanowią resymulanci z dawnych czasów, i to się nie zmieni do czasu, aż zaatakuje nas Wyrodne Potomstwo. Co zrobimy?
Sirhan wzrusza ramionami.
— Podejrzewam, że ci, którzy naprawdę wierzą w zagrożenie, zbiorą się i polecą. A akceleracjoniści po prostu przestaną wierzyć w demokrację. Plan dalej się sprawdza — zaprzyjaźniona langusta Manfreda zadziała, nie potrzeba do tego całego planetarnego budżetu energetycznego — ale to odrzucenie trochę ich zaboli. Nie mogę się powstrzymać od myśli, że może prawdziwym celem Wyrodków było zmanipulowanie nas tak, żebyśmy nie zabierali im zasobów do innych celów. Obcesowo, bez finezji, więc zakładaliśmy, że nie o to chodzi. Ale może pora jest odpowiednia na takie prostackie działania.
Rita wzrusza ramionami.
— Demokracja średnio się nadaje do łodzi ratunkowych. — Taka wizja wciąż jej nie leży. — Pomyśl tylko o ludziach, których zostawimy.
— No cóż. — Sirhan uśmiecha się sztywno. — Jeśli widzisz jakiś sposób, żeby przekonać masy…
— Na początek dobrze byłoby przestać myśleć o nich per „manipulowane masy”. — Rita wbija weń wzrok. — W twojej rodzinie pojawiają się takie elitarystyczne ciągoty, i to wcale nie jest atrakcyjne.
Sirhan czuje się zakłopotany.
— Jeśli to ci u mnie przeszkadza, to spróbuj pogadać z Aineko. Ten kot czasami mnie zastanawia.
— Może i pogadam. — Rita się waha. — A ty? Co zrobisz? Polecisz z odkrywcami?
— Ja… — Patrzy na nią z ukosa. — Dopuszczam myśl, że wyślę eigenbrata… — mówi cicho. — Ale nie postawię całej mojej przyszłości na opcję dotarcia przez routery do peryferii obserwowalnego wszechświata. Ostatnio miałem dość podniet na całe życie. Myślę tak: jedna kopia w archiwum w lodowych czeluściach, jedna na wyprawę, a jedna się ustatkowuje i zakłada rodzinę. A ty? Co myślisz?
— We wszystkie trzy strony? — pyta.
— Ja tak. A ty?
— Pójdę tam, gdzie ty. — Przywiera do niego. — Przecież tylko to się liczy, prawda? — szepcze.
Pomiędzy kolejnymi wizytami u rodu Macksów mija tym razem więcej niż parę garści lat.
Gdzieś w wypełnionym rzadkim gazem mroku poza lokalną pustką pleni się organiczne życie. W ciemności wiruje pięćdziesięciokilometrowy diamentowy walec. Na powierzchni ma wyryte dziwne kwantowe studnie, emulujące egzotyczne atomy, jakich nie zna żaden układ okresowy, który byłby w stanie rozpoznać Mendelejew. A w środku, między ścianami, mieszczą się kilotony gazowego tlenu i azotu, megatony opanowanej przez życie gleby. Lśni jak klejnot w mroku sto bilionów kilometrów od ruin Ziemi.
Witamy w Nowej Japonii: to jedno z miejsc między gwiazdami, gdzie przebywają ludzkie istoty, teraz, gdy Układ Słoneczny jest już dla nich niedostępny.
Ciekawe, kogo tam zastaniemy?
* * *
W jednym z ziemiokształtnych sektorów walcowego habitatu znajduje się otwarty skwer. Na jego jednym końcu, na pięknie pomalowanej drewnianej ramie wisi potężny gong. Skwer jest wyłożony płytami zerodowanego wapienia, zrobionymi z atomów wydartych planecie, która nigdy nie oglądała stopionego lodu. Wokół stoją domy i otwarte altany, gdzie rozmaite humanoidalne kelneroboty zapewniają jedzenie i picie prawdziwym przechodniom. Grupka dzieci bawi się w chowanego ze swymi wielkookimi zwierzakami, ściskając w rękach zaimprowizowane dzidy i karabinki automatyczne — nie ma tu miejsca na ból, ciała są bowiem wymienialne, bramka asemblera/dezasemblera w dowolnym pokoju odbudowuje je w minutę. Niewielu tu dorosłych — Plac Czerwony jest aktualnie niemodny i dzieci przejęły go na wyłączność, robiąc zeń plac zabaw. Wszystkie są autentycznie młode: symptomy boomu demograficznego — ani jednego staro-młodego pseudodziecka.
Читать дальше