— Okej.
Manfred zamyśla się, jak zwykle w tym momencie rozmowy, co oznacza, że Sirhan zaraz będzie musiał mu powiedzieć, że jego pierwsze pomysły na wykorzystanie bram zostały dawno zrealizowane. A do tego są beznadziejnie niemodne. To w gruncie rzeczy główny powód, dla którego Manfred wciąż nie żyje — wszystko poszło tak daleko do przodu, że wyściubiając co jakiś czas głowę na pogawędkę, wcześniej czy później frustruje się i odechciewa mu się reinkarnować. Nie dlatego, że Sirhan mówił mu, że jest przestarzały — to byłoby chamskie, a co gorsza, lekko nieprecyzyjne.
— To daje pewne interesujące możliwości, ciekawe, czy ktoś na przykład…
— Sirhan, chodź do mnie!
Krystaliczny chłód przerażenia i strachu Rity tnie świadomość Sirhana jak skalpelem, odwracając uwagę od ducha przodka. Mruga, natychmiast kierując ku niej pełną uwagę, nie poświęca Manfredowi choćby duszka.
— Co się dzieje…
Patrzy oczyma Rity: w ich salonie, obok Manniego siedzi i mruczy kot z pomarańczowo-brązowym zawijasem na boku. Oczy ma przymrużone, obserwuje ją z nadnaturalną mądrością. Manni wodzi palcami po jego futrze, on nie wygląda aż tak źle, ale Sirhan i tak czuje, jak zaciskają mu się pięści.
— Co…
— Przepraszam — mówi, wstając. — Muszę lecieć. Pojawił się ten twój cholerny kot.
Dodaje: „Wracam do domu” na użytek Rity, potem wstaje i wybiega ze świątyni. Docierając do głównego hallu, zatrzymuje się, czuje powracające naglenie Rity, darowuje sobie oszczędność i wchodzi do priorytetowej bramki, żeby jak najszybciej dotrzeć do domu.
Za nim, melancholijny duch Manfreda prycha, lekko urażony, i zastanawia się nad egzystencjalną decyzją: być albo nie być. Potem ją podejmuje.
* * *
Witamy w wieku dwudziestym trzecim, a może dwudziestym czwartym. A może dwudziestym drugim, nieprzytomnym od przesunięcia czasowego, oszołomionym zatrzymaniem procesów życiowych i relatywistyczną jazdą; w tych czasach niespecjalnie ma to znaczenie. Resztki rozpoznawalnej ludzkości rozproszyły się po stu latach świetlnych, mieszkają teraz w wydrążonych asteroidach i cylindrycznych habitatach wirujących na orbitach wokół zimnych brązowych karłów i bezsłonecznych planet wałęsających się w pustce międzygwiezdnej. Wykradzione z routerów obcych mechanizmy zostały skanibalizowane, uproszczone tak, że pospolity nadczłowiek prawie je rozumie, i zamienione w generatory par tuneli czasoprzestrzennych, zapewniających natychmiastowy, przełączalny transport na ogromne odległości. Inne mechanizmy, pochodzące w linii prostej od zaawansowanej nanotechnologii rozwiniętej podczas rozkwitu ludzkiej technognozy w XXI wieku, sprawiły, że replikacja głupiej materii jest banałem; to nie jest społeczeństwo przyzwyczajone do niedoboru.
Jednakże pod pewnymi względami Nowa Japonia, Niewidzialne Cesarstwo i inne ludzkie ustroje są ubogim zaściankiem. Nie biorą udziału w postludzkich gospodarkach nowszych generacji. Ledwie rozumieją leniwe szepty Wyrodnego Potomstwa — ich budżet masowo-energetyczny (oparty na całkowitej konwersji swobodnej materii dawnego Układu Słonecznego na komputronium) przekracza to, czym rozporządza pięćdziesiąt zamieszkanych przez ludzi brązowych karłów. I wciąż niepokojąco mało wiedzą o prehistorii inteligencji w tym wszechświecie, o pochodzeniu sieci routerów, oplatającej tyle upadłych cywilizacji siecią rozkładu i śmierci, o dalekich, wielkich jak galaktyki rozbłyskach przetwarzania informacji, z mierzalnym przesunięciem ku czerwieni, nawet o swobodnych postludziach, w pewnym sensie żyjących pośród nich, bo współdzielących jeden stożek światła z tymi żyjącymi skamieniałościami staroświeckiej ludzkości.
Sirhan i Rita osiedli w tym uroczym, życzliwym dla ludzi zaścianku, żeby założyć rodzinę, zająć się ksenoarcheologią oraz uniknąć zgiełku i chaosu, jakie cechowały kilka ostatnich pokoleń w historii rodu. Żyje im się dość wygodnie, a akademickie stypendium dla nuklearnej rodzinki jest może niezbyt duże, ale w tym miejscu i czasie zupełnie wystarcza na wszelkie cywilizacyjne udogodnienia. A to Sirhanowi (i Ricie) znakomicie odpowiada; burzliwe dzieje ich przedsiębiorczych przodków kończyły się krzywdą, obawami i przygodami, a jak lubi powtarzać Sirhan, przygody to straszne rzeczy, które przydarzają się komuś innemu.
Tylko że…
Aineko wrócił. Aineko, który po negocjacjach dotyczących zainstalowania pierwszego habitatu uchodźców na orbicie wokół Hyundaia +4904/ -56zniknął w sieci routerów razem z inną instancją Manfreda — oraz częściowymi kopiami Sirhana i Rity, szukającymi przygody, a nie przytulnego domu. Sirhan zawarł wtedy z Aineko pewien faustowski układ i teraz boi się śmiertelnie, że kot upomni się o swoją zapłatę.
* * *
Manfred idzie przez gabinet luster. Na jego drugim końcu wychodzi w przestrzeń publiczną, wystylizowaną na gąbkę Mengera — sześcian, z którego powycinano kolejne, coraz mniejsze kostki, aż jego powierzchnia zaczęła dążyć do nieskończoności. Oczywiście, tutaj jest świat cielesny, więc to nie jest prawdziwa gąbka Mengera, ale z daleka wygląda całkiem porządnie, ma tych dziurek co najmniej cztery poziomy.
Zatrzymuje się przed wysoką do pasa diamentową barierką i spogląda w dół na przypominającą figurę niemożliwą otchłań we wnętrzu sześcianu, na pełen zieleni ogród z uroczymi mostkami przecinającymi starannie ukształtowane według zasad feng shui strumienie. Potem spogląda w górę: niektóre z pseudofraktalnie wyciętych kwadratowych otworków to wychodzące na publiczną przestrzeń okna budynków mieszkalnych lub wspólnych. Jeszcze wyżej, w powietrznych prądach wentylacji krążą motylowate stworzenia o egzotycznie ubarwionych skrzydłach. Trudno stąd ocenić, ale największy otwór kostki ma chyba pięćset na pięćset metrów, a tam to — może to postludzie z niskograwitacyjnymi skrzydłami — anioły.
Anioły czy szczury w murach? — pyta sam siebie i wzdycha. Połowa jego rozszerzeń jest wyłączona, były bowiem tak beznadziejnie przestarzałe, że asemblerowi świątyni nawet nie chciało się ich odtwarzać, czy choćby tworzyć środowisk emulacyjnych, w których mogłyby działać. A reszta… no, przynajmniej nadal jest fizycznie ortoczłowiekiem, uświadamia sobie. W pełni działającym, w pełni mężczyzną. Nie wszystko się zmieniło — tylko istotne kwestie. Trochę to śmieszne, trochę straszne, nieco ironiczne. Oto stoi, nagi, jak go Pan Bóg stworzył — bo też i jest świeżo stworzony, uwolniony z cyklu przebudzenie-doświadczenie-reset w świątyni historii — na progu postludzkiej cywilizacji, która jest tak bogata, że potrafi budować w kriogenicznych otchłaniach kosmosu przyjazne ssakom habitaty, do tego piękne jak dzieła sztuki. A jednak jest biedny, cały ten ustrój jest biedny, i nigdy się z tej biedy nie wyrwie, bo jest wysypiskiem śmieci dla biednych postludzkich outsiderów, takich postosobliwościowych australopiteków. W nowym, wspaniałym świecie Wyrodnego Potomstwa daliby sobie radę równie świetnie jak praczłowiek w roli naukowca od rakiet w czasach Wernhera von Brauna. Urodzeni dla prymitywizmu, z zadowoleniem tarzają się w błocie swojego ograniczonego pasma poznawczego. Dlatego uciekli w ciemność, gdzie zbudowali sobie cywilizację tak piękną, że przyćmiewa wszystko, co powstało przed osobliwością na Ziemi — a i tak jest to slumsowata rudera zamieszkana przez niepełnosprawnych umysłowo.
Ta sprzeczność bawi go, ale tylko przez chwilę. Miał przecież powód, by się zreinkarnować: jego uwagę przykuła rzucona przez Sirhana mimochodem uwaga o kocie.
Читать дальше