Sill był na tyle wysoki, że udało mu się dojrzeć robocze stacje.
— To chyba ich centrum operacyjne — powiedział.
George wrócił do oglądania fotografii. Były oprawione i wmontowane w ścianę. Większości już nie dało się rozpoznać. Ale na jednej dostrzegł kilka budynków, na innej coś, co przypominało nadmorski krajobraz.
— Wygląda jak Maine — rzucił Sill zza jego pleców.
Hutch nie mogła oderwać wzroku od ciał.
Przypięci do foteli.
Czy zostali zamordowani? Mało prawdopodobne. Pasy bezpieczeństwa nie wyglądały tak, by mogły utrzymać na siłę kogoś, kto nie chciał być przypięty. Można było raczej wnioskować, że siedzieli tak w czasie, kiedy ktoś otworzył komory powietrzne i wpuścił do środka próżnię.
Cała stacja przypominała jedno wielkie mauzoleum.
Na górnym poziomie, w pomieszczeniach, które najwyraźniej były kabinami mieszkalnymi, znaleźli kolejne ciała. Zanim przestali je liczyć, doszli do trzydziestu sześciu, ale z całą pewnością znajdowało się ich więcej. Wszystkie przypięte pasami. Wniosek nasuwał się tylko jeden. To było zbiorowe samobójstwo. Nie chcieli, żeby rzucało nimi na wszystkie strony albo żeby wyssało ich na zewnątrz, kiedy zacznie się dekompresja. Zlikwidowali wszelkie istniejące zabezpieczenia, przypięli się i pootwierali drzwi.
— Ale dlaczego?! — zdumiewała się Truscott. Carson wiedział, że pani dyrektor jest kobietą twardą i nieugiętą. Ale to wyraźnie nią wstrząsnęło.
Maggie też była wytrącona z równowagi.
— Może samobójstwo mieściło się w ich wzorcach kulturowych. Może popełnili na tej stacji jakieś zło i wybrali jedyne właściwe wyjście.
W następstwie wstrząsającego odkrycia zaczęli włóczyć się bez celu po całym statku. Powodowani troską Carsona o bezpieczeństwo, a może i innymi względami, nigdzie nie chodzili w pojedynkę.
Maggie objęła dowództwo nad Sillem i pozostała w rejonie centrum operacyjnego. Buszowali we dwójkę między komputerami, tu i ówdzie próbowali coś rozebrać w poszukiwaniu banku danych, który może dałoby się odzyskać.
George i Hutch ruszyli na poszukiwanie fotografii. Znaleźli je w kabinach mieszkalnych. Wyblakły już do granic nieistnienia, ale udało im się dojrzeć postaci odziane w szaty lub płaszcze. I jeszcze kilka budynków — egzotycznych, strzelistych konstrukcji, które przypominały Carsonowi kościoły. Natknęli się też na dwie fotografie, które mogły zostać zrobione w jakimś porcie kosmicznym — był tam krąg, przypominający tarczę anteny radiowej, i coś w rodzaju dźwigu. A także zdjęcie grupowe.
— Co do tego nie może być żadnych wątpliwości — oświadczył George. — Oni wyraźnie pozują.
Carson roześmiał się.
— Co w tym śmiesznego? — zdziwił się George.
— Sam nie wiem. — Musiał pomyśleć nad tym chwilę, zanim dotarła do niego wyczuwana podświadomie absurdalność — żeby takie duże, onieśmielające istoty ustawiały się w rządku do zdjęcia.
Kolejne zdjęcie: dwoje z nich stoi przed czymś, co może być samochodem, i macha rękami.
Carson był wyraźnie poruszony.
— Ile to lat temu, jak sądzicie? — zapytał.
George wbił wzrok w zdjęcie.
— Dawno, bardzo dawno.
Ale mimo wszystko, przebywając w tym miejscu, nie czuli wokół siebie ciężaru wieków, tak jak to było w Świątyni Wiatrów. Pomieszczenia centrum dowodzenia sprawiały wrażenie, jakby jeszcze wczoraj tętniły życiem. Wydawało się niewiarygodne, że na tych korytarzach od dawna już nie rozbrzmiewał tupot kroków. Ale wyjaśnienie było dość proste: żaden z żywiołów nie miał tu dostępu.
George znalazł zdjęcie, na którym wszystkie cztery księżyce stały dokładnie w linii prostej.
— Piękny widok — zachwycił się.
— A nawet i coś więcej — entuzjastycznie rzucił Carson. — Dzięki niemu może będziemy mogli określić wiek tego miejsca.
Maggie znalazła główny procesor. Wyglądał na nienaruszony.
— A może? — rzuciła ostrożnie.
Sill założył ręce na piersiach.
— Nie ma szans.
— Warto spróbować. Ona w każdym razie — jeśli zdoła w tym się rozeznać — spróbuje go wyciągnąć i prześle do Akademii. Może będą mieli trochę szczęścia.
Po trzech godzinach wędrówki po statku zebrali się ponownie i ruszyli z powrotem na wahadłowiec. Maggie niosła swój procesor, zabrali też zdjęcie z czterema księżycami. Wzięli również kilka komputerów.
Hutch pogrążona była w rozmyślaniach. Patrzyła na zmieniające się światła i niewiele się odzywała, kiedy sunęli z brzękiem butów przez główny korytarz.
— Coś nie tak? — zapytał w końcu Carson.
— Dlaczego oni się zabili?
— Nie mam pojęcia.
— Czy możesz chociaż wyobrazić sobie okoliczności?
— Załóżmy, że utknęli tu na dobre. Albo tuż przy samej planecie wszystko diabli wzięli.
— Przecież na pokładzie jest wahadłowiec.
— Może też nie działał.
— Tak więc mielibyśmy do czynienia z sytuacją, kiedy zawodzi jednocześnie pokładowy system podtrzymywania życia i znajdujący się tu wahadłowiec. Czy wydaje ci się to prawdopodobne?
— Nie.
— Mnie też nie.
Priscilla Hutchins, Dziennik
Dziś wieczorem czuję się tak, jakby ktoś zamierzył się toporem na Lodową Panią. Wygląda na to, że Twórców Monumentów już nie ma, że zastąpiły ich żałosne stwory, które budują prymitywne stacje kosmiczne i zabijają się, kiedy coś idzie nie tak. Gdzież są istoty, które wzniosły Wielkie Monumenty? Nie ma ich tu.
Zastanawiam się, czy kiedykolwiek byli.
1.15,12 kwietnia, 2203
Beta Pacifica III, wtorek, 12 kwietnia, 8.30 czasu Greenwich
Wahadłowiec prześlizgiwał się spokojnym popołudniem nad pofałdowaną równiną. Okna, do połowy odsunięte, wpuszczały do środka powiew świeżego powietrza. Zapach trawiastej równiny i pobliskiego morza przywodził na myśl Ziemię. To doprawdy dziwne — tyle lat spędził Carson na Quraquie, na południowym wybrzeżu, a ani razu nie poczuł w nozdrzach słonego zapachu morza. Po raz pierwszy także leciał wahadłowcem, nie będąc odciętym od środowiska nowej planety.
„Pierwszy raz lecę z głową za oknem”.
Od czasu do czasu ukazywały się ich oczom ślady pozostawione przez dawnych mieszkańców planety: kruszące się ze starości mury, podziurawione tamy, zawalone portowe doki. Lecieli nisko, tuż przy samej ziemi, z prędkością stu pięćdziesięciu kilometrów na godzinę. Niebo roiło się od ptaków.
Natrafili na jakąś rzekę. Nurt był szeroki, błotnistego koloru, z obu stron otoczony piaszczystymi brzegami. Przez powierzchnię wody przebijały się korony ogromnych krzewów. Jaszczurkopodobne stwory wygrzewały się w promieniach słońca.
I kolejne ruiny: stojące w wodzie, wygładzone prądem kamienne budynki, płowy szlak pośród drzew znaczył bieg dawnej drogi.
— Nie ma ich już od dawna — odezwał się George.
— Chcecie zejść na dół, żeby się przyjrzeć? — zapytał pilot, Jake.
— Nie — odparł Carson. Hutch wiedziała, że tego właśnie pragnął, ale Truscott dała im zaledwie trzydzieści sześć godzin. — Zaznacz to miejsce, żebyśmy mogli je później znaleźć.
Przed nimi znów rozciągała się trawiasta równina. Słuchali, jak świszczy przelatujący wiatr, patrzyli, jak pod nimi ten sam wiatr marszczy złocistą powierzchnię trawy.
— Mamy coś w przodzie — zauważyła Maggie.
Nie znajdowało się tam nic poza kupką skorodowanego i poskręcanego metalu. Carson pomyślał, że kiedyś mógł to być jakiś pojazd lub maszyna. Z powietrza niepodobna było dokładnie określić.
Читать дальше