— Uwaga, ciernie! — ostrzegła Maggie. — Wszędzie ewolucja wytwarza te same mechanizmy obronne.
Podobieństwo rozmaitych form życia na różnych światach stanowiło jedno z największych odkryć, dokonanych w następstwie rozwoju komunikacji międzygwiezdnej. Stworzenia były rzecz jasna egzotyczne, ale jeśli kiedykolwiek istniały na ten temat jakieś wątpliwości, to teraz stało się zupełnie jasne, że natura wybiera zawsze najprostszą z dróg. Skrzydło, cierń i płetwę można znaleźć wszędzie, gdzie istniało życie.
Badali teren bez ustalonego celu i kierunku. Zajrzeli w głąb betonowego cylindra, który mógł być niegdyś spiżarnią lub szybem windy. Przystanęli przed kupką plastikowych żerdzi, zbyt lekkich, by mogły cokolwiek podpierać.
— Rzeźba? — zasugerowała Maggie.
Carson zapytał Janet, czy będzie w stanie określić w przybliżeniu wiek miasta.
— Gdybyśmy mieli naszego Winka… — odparła.
— Dobra. Dobra. — Pomyślał, że mogliby posłać Ashley Tee, żeby odnaleźli statek i przywieźli wszystko, co może jej być potrzebne.
Pod koniec pierwszej godziny Carson sprawdził, co u Jake’a. Wokół wahadłowca panowała cisza i spokój.
— Tu też — poinformował.
— Miło mi to słyszeć. Nie odeszliście zbyt daleko. — Jake był wyraźnie zaintrygowany. — Co tam jest?
— Istny skarb — odrzekł Carson.
Jake rozłączył się. Nigdy przedtem nie dane mu było znaleźć się jako jeden z pierwszych na nowo odkrytym, nieznanym świecie. Czuł trochę niesamowity nastrój chwili. Ale cieszyło go, że miał okazję tu przyjechać.
Jake pilotował statki Kosmika przez większą część swego życia. To była prestiżowa i dobrze płatna robota. Co prawda mniej ekscytująca, niż to sobie zakładał, ale z drugiej strony z upływem czasu każda praca powszednieje. Latał z orbitalnych doków na ziemskie oraz na statki kosmiczne. No i z powrotem. Robił to po wielekroć, przewożąc ludzi, których zainteresowania ograniczały się wyłącznie do własnej sfery zawodowej i którzy nigdy nie wyglądali przez okna wahadłowca. Ta grupka była zupełnie inna.
Spodobali mu się. Z przyjemnością śledził ich wędrówkę po stacji kosmicznej, choć przezornie zachował swoje zainteresowanie dla siebie. Bardziej w jego naturze leżało odgrywanie trzeźwo myślącego cynika. I jeszcze jedno: słyszał już przedtem o Twórcach Monumentów, wiedział, że oni także wędrowali wśród gwiazd. A teraz on sam znalazł się w jednym z ich miast.
Gęste zielone listowie na skraju polany zamigotało w blasku słońca. Jake odchylił się w fotelu i splótł ręce za głową. I wtedy coś dostrzegł — jakiś błysk światła pośród drzew.
Wyglądało jak refleks.
Wystawił głowę przez otwarty luk i przez kilka minut spoglądał w tamtym kierunku. To coś białego — być może kawałek marmuru. Owiał go ciepły podmuch znad zatoki.
Zatrzymali się przy krystalicznie czystym strumieniu, obserwując ryby. Sączące się przez liście promienie słońca otaczały lasy aurą niewinności i nierzeczywistości. Znaleźli ścieżki — zwierzęce szlaki, ale nie zawsze dawało się nimi przejść. Od czasu do czasu musieli zawracać z jakiejś ślepej uliczki, kończącej się stromym spadkiem lub kłębowiskiem ciernistych zarośli. Carson zużył już zapas energii w swoim pulserze i musiał pożyczyć pulser od Maggie.
Strumień przepływał pod ostrym, niebieskoszarym łukiem. Łuk był stary i mocno nadszarpnięty przez żywioły. W kamieniu wyrzeźbiono jakieś znaki, ale dawno minął czas, kiedy dałoby się je odcyfrować. Maggie próbowała dosięgnąć opuszkami palców to, co już umknęło jej oczom.
Była tak zaabsorbowana, że nie dosłyszała nagłego wybuchu terkoczących dźwięków trochę przypominających stukot kastanietów. Inni jednakże dosłyszeli je natychmiast i spojrzeli w kierunku porośniętej gęstym wrzoścem ścieżki — w samą porę, by dojrzeć małe krabopodobne stworzonko, które szybko umknęło.
Za łukiem znaleźli posąg jakiegoś tubylca. Leżał przewrócony, do połowy zagrzebany w ziemi, ale nie żałowali czasu, żeby go wydobyć. Postawiony, przewyższałby dwukrotnie George’a. Próbowali oczyścić go trochę wodą ze strumienia. Talent nieznanego rzeźbiarza zrobił na nich ogromne wrażenie — zdawało im się, że potrafią wyczytać charakter z rysów postaci. Szlachetny charakter i głęboki intelekt.
Mierzyli, kreślili mapy i wyliczali liczbę kroków. Zdawało się, że George’a znacznie bardziej pociąga to, czego jeszcze nie widzą, co leży ukryte pod poszyciem lasu. Rozmyślał, ile czasu upłynie, zanim uda się zmontować misję w pełnej skali.
Odpowiedź nie była łatwa. Jeżeli decyzja należałaby tylko do ich komisarza, wystarczyłoby kilka miesięcy. Ale to nie będzie takie proste. W końcu ten świat nadawał się do natychmiastowego zasiedlenia. I będzie można odnieść tu pewne korzyści w zakresie rozwoju techniki. Hutch pomyślała sobie, że upłyną całe lata, zanim kogokolwiek dopuści się w pobliże tego miejsca, nie licząc, rzecz jasna, żołnierzy NAU.
Jake wyszedł na skrzydło wahadłowca, zeskoczył na ziemię i wpatrzył się intensywnie w miejsce między drzewami. Coś tam było.
Polanę otaczały kwitnące krzewy, których bujne, mleczne kwiaty kołysały się rytmicznie w powiewach rześkiej bryzy znad zatoki. W blasku słońca połyskiwały wilgotnym blaskiem. Doświadczenia Jake’a z lasami ograniczały się do wąskiego pasma drzew na przedmieściach Kansas City, gdzie zwykł bawić się w dzieciństwie. Nigdy nie można było zagłębić się w ten niby-las. Zawsze pozostawały na widoku Rolway Road po jednej stronie, a Pikę po drugiej.
Rozumiał, że mimo pozorów spokoju las może stanowić potencjalne zagrożenie. Ale miał przy sobie pulser i wiedział, że ta broń wypali dziurę w każdym stworzeniu, które próbowałoby podejść zbyt blisko.
Tego dnia niebo było tak prześlicznie niebieskie, że aż raziło go w oczy. Nad zatoką przetaczały się łagodnie białe chmury. W górze krążyły z krzykiem morskie ptaki.
Dla pewności dotknął kolby pulsera i ruszył w stronę krańca polany.
Drzewa były jak z bajki — takie, jakie często widuje się na ilustracjach w dziecięcych książkach — uśmiechnięte lub wykrzywione. Wyglądały staro. Niektóre wyrastały wprost z kopców, obejmując je swoimi korzeniami, jakby strzegąc zazdrośnie powierzonej im tajemnicy. Miasto było martwe już od bardzo dawna.
— Setki lat — określiła Maggie.
Poszycie stało się teraz rzadsze, a poszczególne drzewa dzieliła znaczna odległość. Był to las uchwycony w słoneczne światło — widok, który zatracał się gdzieś daleko między rzędami żywych kolumn.
Doszli do szczytu wzgórza i przystanęli, ażeby złapać oddech.
Grunt opadał tu stopniowo, tworząc zalesiony wąwóz, a potem wznosił się ku drugiej jego krawędzi. Przed nimi ze zbocza, spomiędzy gęstych i splątanych zarośli, wyrastał mur, który wznosił się ponad rozpadliną. Szeroki i ciężki jak zapora. Albo jak wał obronny. Dochodził mniej więcej do środka doliny i urywał się gwałtownie. Był wysoki na pięć pięter i tak po prostu ni z tego, ni z owego się urywał. Hutch dostrzegła w tym miejscu metalowe ożebrowania i kable. Nad murem wznosił się szkielet schodów, który także kończył się raptownie w powietrzu. Kiedyś były tu jakieś poprzeczne ściany, ale teraz pozostały tylko ślady złączeń. Kamienisty szczyt porastała bogata roślinność.
— Zróbmy sobie przerwę — zaproponował Carson. — To niezłe miejsce na lunch.
Wyjęli kanapki, soki owocowe i wygodnie się rozlokowali.
Читать дальше