Wkrótce wyczerpała swój pulser. Zostały im tylko trzy.
Hutch z dużymi oporami przekazała jej własną broń.
— I co teraz? — spytał Carson.
— Musimy wejść gdzieś wysoko — oświadczyła Janet. — Potrzebne nam drzewo.
— To znajdź jakieś w naszym rozmiarze — rzuciła Maggie. A po chwili dodała: — A może mur?
— Tak — zgodził się George. — To powinno się udać. Na wyższym poziomie chyba będziemy bezpieczni. Jeśli te dranie nie potrafią się wspinać. — Popatrzył na Hutch. — Czy możemy się skontaktować z Perth?
— Bezpośrednio — nie. Ktoś musiałby włączyć przekaźnik na wahadłowcu.
— To i tak bez znaczenia — wtrącił Carson. — Nie mogliby nam pomóc. Przecież ich wahadłowiec jest tutaj.
Jego opatrunek przesiąknięty był krwią. Hutch dołożyła mu więcej pianki.
Zatrzymali się na małej polance, żeby dokonać kilku poprawek, kiedy George nagle podniósł rękę.
— Miejcie oczy otwarte — ostrzegł. — Są tutaj. Hutch musiała walczyć z przemożną chęcią zerwania się do ucieczki.
— Gdzie? — zapytała.
Nadchodziły ze wszystkich kierunków, wychodziły w ogromnych ilościach spośród wysokiej trawy. Sunęły do przodu z iście wojskową precyzją. Hutch, Maggie i George stanęli kręgiem wokół rannych i zabijali z pasją. Nadciągające hordy skąpały się w białym świetle. Skorupiaki ginęły. Ale ich szeregi, nawet jeśli chwilowo się załamały, parły dalej. Cały teren usiany był teraz spalonymi pancerzami, trawa i zarośla zajęły się ogniem. Carson i Janet, pozbawieni broni, skuleni wycofali się do tyłu, by nie przeszkadzać. Powietrze wypełnił smród palonego mięsa. Dymiący krab stoczył się z buta Hutch.
George walczył z zimną kalkulacją. Stojącej obok niego Hutch wydał się obcy. Inny niż ten, którego znała. Uśmiechał się z wyraźną przyjemnością. Zniknęła gdzieś cała ta jego delikatność i niewinność.
Napastnicy atakowali ze złośliwą metodycznością. W ich poczynaniach Hutch wyczuwała zmyłkowe manewry, wypady, czuła, że atak jest zorganizowany. Kraby utkwiły w niej oczy i śledziły każdy ruch. Żaden spotkany w młodości na plaży krab nie był nigdy tak bardzo świadom jej obecności.
Pulser Maggie się wyczerpywał, lampka kontrolna zaczynała świecie na czerwono.
A stwory parły nieprzerwanie.
Zaczynała brać górę obawa, że już się z tego nie wydostaną. Co dziwne, podejrzenie to wywołało u Hutch mieszaninę wzajemnie sprzecznych uczuć — czuła się jednocześnie spokojna, przerażona i zrezygnowana. Poszła w ślady George’a, odnajdując przyjemność w zabijaniu, i słała teraz swój śmiercionośny promień z całą satysfakcją. Zaczęła też się zastanawiać, co powinna zrobić, kiedy nadejdzie koniec. Doszła do wniosku, że nie może pozwolić, żeby dopadły kogokolwiek z nich żywcem. Zerknęła bokiem na Carsona i Janet. Frank nie odrywał wzroku od pola bitwy, ale Janet uchwyciła jej spojrzenie i skinęła głową. „Kiedy nadejdzie koniec — jeśli nadejdzie — zrób co należy”.
Przed nimi spiętrzały się nieprzerwanie hałdy dymiących, martwych skorup. Hutch wydało się, że dostrzega wyraźną niechęć, z jaką stwory usiłują pokonać tę ciągle narastającą barierę, pchane nieustannie przez napierającą od tyłu falangę. Przekonywała się teraz, że może wydłużyć swój zakres rażenia, by dopaść tych na tyłach. Strefa tlącego się mięsa zaczęła teraz działać jak bariera ochronna.
Zrobiła sekundową przerwę, żeby zredukować moc.
Czarny dym gryzł ją w oczy. Zabiła jeszcze dwa i oszczędziła trzeciego, który uskoczył w szaleńczej ucieczce i wpakował się na drzewo.
— Musimy wiać — stwierdził George. — Zanim zdążą się przegrupować.
— Jestem za — powiedziała Hutch. — Ale jak to zrobić?
— Tamte krzaki. — Wskazywał ręką w bok. Musiał krzyczeć, żeby przebić się przez panujący dookoła harmider. Większość stworów czaiła się w pogotowiu przed i za nimi. — Wybijcie dziurę w tych krzakach — wyjaśnił.
Hutch kiwnęła głową.
— Każdy słyszał? — zawołał George.
Hutch zwróciła się teraz w stronę Franka i Janet.
— Poradzicie sobie sami? Dopóki się stąd nie wydostaniemy?
Carson popatrzył na Janet.
— Mogę skakać — oświadczyła. — Idziemy.
Hutch nie marnowała czasu. Przerzuciła pulser w kierunku zarośli, o których mówił George, i wypaliła w nich dziurę. Kilka krabów sunęło już w tamtym kierunku, jednego zabiła, podczas gdy George osłaniał tyły. Krzaki były gęste, więc bała się, że mogą w nich utknąć. Chroniąc dłonią oczy, próbowała poszerzyć przejście dla Janet. Raz czy drugi przystanęła, żeby odpędzić napastników.
Ale dzięki Bogu nie tkwili już w miejscu.
Kilka minut później znaleźli się na trawiastym zboczu.
— Gdzie George?! — krzyknęła przerażona Maggie, oglądając się za siebie.
Hutch spróbowała się z nim połączyć.
— George, gdzie jesteś?
— Nic mi nie jest — odpowiedział. — Zaraz tam będę.
— Co ty robisz?
— Hutch — rzucił tonem, jakiego nigdy przedtem u niego nie słyszała — nie zatrzymujcie się. Wejdźcie na ten mur. Tam się spotkamy.
— Nie! — niemal zawyła. — Tylko bez bohaterstwa! Jesteś nam potrzebny tutaj!
— No to zaraz tam będę, do diabła. Frank, możesz z nią porozmawiać? — I rozłączył się.
— On ma rację — powiedział Frank.
— Wracam po niego…
— Jeśli to zrobisz, wszyscy jesteśmy martwi. Jego jedyna szansa jest w tym, żebyśmy my dostali się gdzieś wyżej. No, chodźże wreszcie…
Pod stopami chrzęściła spalona trawa i skorupy krabów. George szedł za Maggie, ale kraby były zbyt szybkie. Odwrócił się i wystrzelił. Nie było sensu się spieszyć, bo i tak nie mógł iść szybciej niż ludzie przed nim.
Atak wyraźnie wytracił impet. Kilka pojedynczych krabów próbowało szczęścia, ale ogólnie zdawały się rozumieć, gdzie kończy się zasięg efektywnego rażenia jego pulsera, i trzymały się tuż za tą granicą. Zaczął wycofywać się w kierunku przejścia w krzakach.
Dotrzymywały mu kroku. I słyszał je także po obu bokach.
Walczył z przemożną ochotą, by puścić się biegiem. Nasłuchiwał odgłosów wystrzału z przodu i z ulgą stwierdził, że dochodzi stamtąd tylko szelest przedzierania się przez zarośla.
Jakkolwiek ich percepcja była z pewnością dość mglista, skorupiaki rozumiały niebezpieczeństwo związane z pulserem i starały się go uniknąć. Przynajmniej nie atakowały gromadnie. Czegoś się nauczyły. Tego właśnie było mu potrzeba, żeby zyskać na czasie.
Nie śmiał się ruszać zbyt prędko. Nie chciał dotrzeć do swych towarzyszy, zanim znajdą się bezpieczni na murze. Zatrzymywał się więc od czasu do czasu i kiedy stwory zbliżały się — raz pojedynczo, innym razem po kilka w jakimś pseudowojskowyrn szyku — odwracał się do nich i odganiał pulserem.
Gorączkowe wezwania Hutch wytrąciły go z równowagi. Słyszał ją nie tylko przez słuchawki; jej głos rozbrzmiewał wokół niesiony wiatrem. Ciągle jeszcze byli blisko. A niech to…
Wszędzie pełno było miejsc, gdzie stwory mogły czyhać w zasadzce. Ale w formacjach krabów nie wychwycił żadnych gwałtowniejszych ruchów, żadnych ataków z flanki, żadnych niespodzianek. I tak właśnie miało być. Dopóki skupiają się na nim, nie gonią za innymi. A chociaż były szybkie, to on jednak był o wiele szybszy — kiedy nie musiał dźwigać kolegi.
Wszedł teraz w wysoką trawę, zbyt wysoką, żeby mógł je dokładnie widzieć, ale nadal dostrzegał sunące za nim oczy na szypułkach. Nie zatrzymywał się, dopóki nie wyszedł na skalisty teren, gdzie widać je było jak na dłoni. Gdzie stanowiły łatwy cel.
Читать дальше