Mówili o tym, jak mogła wyglądać dolina, kiedy miasto jeszcze żyło, o tym, co tu się mogło wydarzyć, i o tym, że warto było tyle znieść, żeby teraz siedzieć na tym wzgórzu.
Carson połączył się z wahadłowcem.
— Jake?
— Jestem.
— U nas spokojnie.
— U mnie też.
— To dobrze. — Chwila przerwy. — Jake, to miejsce jest niebywale piękne.
— Tak. Tak właśnie mi się wydawało. Z powietrza wyglądało całkiem nieźle. Czy nadal macie zamiar wracać przed zachodem?
Carson chętnie zostałby tu na noc, ale w ten sposób nadużyłby życzliwości Melanie. I pewnie byłoby to głupotą. Teraz, kiedy Ashley Tee jest tak blisko, z pewnością Truscott da się przekonać, żeby na nich zaczekać. A to oznacza, że mogą mieć mnóstwo czasu na to, żeby tu sobie poszperać. Nie ma sensu naciskać.
— Tak — odpowiedział. — Będziemy przed zachodem.
— Odebrałem.
Carson rozłączył się i zaczął rozmawiać z Hutch.
— Jak długo Ashley Tee będzie mogła zostać w okolicy?
— Trudno cokolwiek powiedzieć. Mają dwuosobową załogę. Zwykle pozostają w przestrzeni przez mniej więcej rok. Tak więc wszystko zależy od tego, ile zostało im wody i żywności.
— Jestem pewien, że potrafimy wycyganić coś od Melanie — rzucił. (Ta całkiem nowa poufałość nie umknęła uwagi Hutch.) — Powiem ci, jak ja bym to widział — ciągnął. — Chciałbym być tu, na miejscu, kiedy przyleci ekipa Akademii, i uścisnąć im dłonie na powitanie. Mój Boże, to właśnie z takich historii tworzy się później legendy. Może jakoś nam się uda.
Jake widział teraz jakąś białą powierzchnię, ukrytą za liśćmi.
Przystanął tam, gdzie zaczynała się linia drzew, wyciągnął pulser z kieszeni i odbezpieczył. Wahadłowiec czekał cicho na środku polany, zwrócony dziobem do Jake’a. Biało-zielone barwy statku stapiały się z zielenią lasu. Jake musi koniecznie dopilnować, żeby zrobili mu kilka zdjęć przy tej okazji. Wahadłowiec Jake’a.
Na kadłubie wymalowana była nazwa i symbol Perth — stara rakieta typu Atena w okręgu z gwiazd. Statek nazwano tak na cześć bohaterki z wczesnej ery kosmicznej, która dobrowolnie pozostała na pokładzie rozbitego statku, żeby nie pozbawiać swoich współtowarzyszy skąpego zapasu powietrza. Takie rzeczy dziś już się nie zdarzają, przemknęło mu przez głowę. Jakże trywialne stało się życie.
Wsunął głowę pomiędzy liście. To naprawdę był marmur. Teraz widział wyraźnie. Stał czysty i chłodny w słonecznym blasku. Ale dzieliły go od niego gęste zarośla i nie widać było między nimi żadnego przejścia. Postanowił skorzystać z pomocy pulsera.
Był na tyle ostrożny, by trzymać promień z dala od konstrukcji. Ale zaplątał się w krzewy i omal sam siebie nie postrzelił. Trochę się przy tym wystraszył.
To coś wyglądało jak stół.
Może to jakiś ołtarz.
Ustawiony był pod parabolicznym łukiem. Wzdłuż krawędzi wyryto rzędy jakichś znaków. Musiał być bardzo stary.
A niech to. Powinien był wziąć ze sobą kamerę. Będzie musiał po nią wrócić.
Połączył się z resztą przez wspólny kanał.
— Frank?
— Jestem. — Carson coś jadł.
— Jest tu coś, co wygląda mi na ołtarz.
— Gdzie? — Wychwycił w głosie Carsona ostrzejszą nutę.
— Na południowym krańcu polany. — Opisał mu, co widzi.
— Cholera. Miałeś zostać przy wahadłowcu.
— Jestem przy wahadłowcu. Stąd wszystko widzę.
— Słuchaj, Jake. Rzucimy na to okiem, jak wrócimy. Dobra? A na razie wróć do kabiny i zostań tam.
Jake rozłączył się.
— Proszę bardzo — rzucił z przekąsem.
Ołtarz zaprojektowały istoty, które wzrostem znacznie przewyższały ludzi. Kiedy stanął przed nim, blat tego niby-stołu znajdował się ponad jego linią wzroku. Podziwiał doskonałą robotę rzemieślnika — kamień był okantowany i równiutko przycięty.
Jake znakomicie się bawił. Przybrał pozę bohatera, z rękoma wspartymi na biodrach. Podniósł wzrok na paraboliczny łuk. Dotknął znaków na przedzie ołtarza.
Ciekawe, co tu jest napisane.
Potem poszedł z powrotem na polanę. Może rzeczywiście coś udało mu się odkryć. Prosto przed sobą widział połyskujący na tle błękitnego nieba kadłub wahadłowca.
Wiatr poruszył trawą.
Poczuł, że coś chodzi mu po bucie. W zamyśleniu potrząsnął stopą i naraz poczuł straszliwy ból. Wrzasnął i upadł na ziemię. Coś wcięło mu się między żebra, coś poszatkowało mu twarz. W ostatniej chwili poczuł jeszcze zapach trawy.
Mur zaczynał się po ich prawej stronie i ciągnął się w głąb doliny. Był na tyle szeroki, że pomieściłby ośmiu ludzi idących obok siebie, tak więc kiedy przepchnęli się przez gęste zarośla na otwartą przestrzeń, zaczął im przypominać drogę. Tam, gdzie nań wchodzili, sięgał Hutch ledwie do ramienia. Ale w samym środku przesieki załamywał się i cała lewa strona zapadła się lub została zburzona. Albo też nigdy nie istniała. Trudno było stwierdzić cokolwiek na pewno, ale cała konstrukcja opadała tutaj jednym pionowym stopniem aż do poziomu ich kolan, a potem wślizgiwała się w zbocze.
Schody znajdowały się mniej więcej w dwóch trzecich jego długości.
— Schodzą aż na sam dół — oznajmiła Hutch. Ale było to niezupełnie zgodne z prawdą — brakowało jednej z niższych kondygnacji. Schody pojawiały się znów trochę niżej i zdawało się, że nie tyle kończą się na poziomie gruntu, co raczej wnikają pod ziemię. Ile ich może się kryć pod poszyciem? Włączyła skaner. — Pod ziemią jest przynajmniej osiem kondygnacji — stwierdziła w zamyśleniu. — Ale możliwe, że o wiele więcej. — Będą musieli poczekać na zdjęcia z powietrza, żeby uzyskać jakieś przyzwoite dane.
Wróciła na polankę.
— Później — rzucił Carson spoglądając na zegarek. — Później przyjrzymy się temu bliżej.
Nad ich głowami zasłaniały niebo rozkołysane, wyzłocone słońcem gałęzie drzew, które wyglądały tak, jakby rosły tu od zawsze.
Minęli dolinkę niespiesznym krokiem i doszli do jakiejś kopuły. Janet skorzystała ze skanera i oznajmiła, że to kula, która swego czasu służyła prawdopodobnie jako zbiornik do magazynowania.
— Kiedyś była pomalowana — dodała po chwili. — Ale Bóg jeden wie, na jaki kolor.
Carson zwrócił wzrok na widoczne między koronami drzew słońce.
— Czas ruszać z powrotem — oznajmił.
George próbował się połączyć z wahadłowcem. Po chwili zmarszczył brwi.
— Jake nie odpowiada.
Carson sam spróbował.
— Jake, odezwij się, proszę.
Popatrzyli po sobie.
— Jake? — George przełączył się na tryb kontrolny. Błysnęło żółte światełko. — Nie mamy sygnału. Wyłączył łączność.
Hutch próbowała się połączyć bezpośrednio z wahadłowcem.
— Dalej nic — oznajmiła.
— Cholera jasna — mruknął Carson, zirytowany, że pilot tak jawnie lekceważy jego polecenia. Tęsknił za czasami wojska, kiedy można było mieć pewność, że ludzie wykonają każdy rozkaz.
— Dobra, spróbujemy znów za parę minut.
Światło słoneczne z wolna czerwieniało.
Zrobili sobie zbiorowe zdjęcie przed kopułą. Potem ruszyli z powrotem po własnych śladach.
— Może to jakieś problemy techniczne — podsunął George. Ale czuli coraz większy niepokój.
Janet kroczyła raźno naprzód swym zwykłym sprężystym krokiem. Ona jedna uważała, że nic złego nie dzieje się na wahadłowcu. Myśli miała zbyt pochłonięte tryumfem chwili, żeby cokolwiek mogło popsuć jej nastrój. Przywykła już do tego, że uczestniczy w najważniejszych odkryciach (w tym okresie najważniejsze odkrycia były na porządku dziennym), ale mimo to miała poczucie, że kiedyś, gdy z perspektywy lat spojrzy na swoją karierę zawodową, właśnie tutaj będzie najbardziej znaczący jej punkt. Najważniejszy moment. Pierwsi w tym mieście nad zatoką. Cudowne uczucie.
Читать дальше