Hutch nie miała pojęcia, gdzie jest. Nie było tu gwiazd, którymi mogłaby się kierować. Żadnych znaków szczególnych. Nic. Nie widziała śladów ich poprzedniego przejścia, żadne wzgórze ani drzewo nie wspomogło jej pamięci.
Korzystając z połączenia z Maggie, które słało jej ciągły sygnał, mogła przeprowadzić triangulację. Dzięki temu znała swoje położenie w stosunku do tamtego muru i mogła określić, gdzie mniej więcej powinien się znajdować wahadłowiec. Chyba gdzieś w tym obszarze. Ale gdzie? Martwiła się, że już go minęła.
— Uwaga!
Pień pochylił się w ich kierunku. Nie tak miało być — Maggie cięła pod takim kątem, żeby przewróciło się w drugą stronę. Ale ono upadało teraz z wolna ku niej w kakofonii trzaskającego drewna. Maggie szybko odpełzła dalej od krawędzi. Razem z drzewem leciały liście, gałązki i pnącza. Ta cała plątanina spadła teraz na Maggie jak przepastna, zielona sieć, zbijając ją z nóg. Gałęzie trzasnęły, a pień toczył się dopóty, dopóki nie wypadł na otwartą przestrzeń, gdzie rozpoczął długi, powolny upadek w otchłań. A Maggie ku swemu przerażeniu zorientowała się, że pień zabierają ze sobą.
Wlókł ją bezlitośnie ku krawędzi muru. Ze wszystkich sił próbowała się uwolnić. Znaleźć coś, czego można by się uchwycić. Ale wyglądało na to, że wszystko wokół niej miało razem z nią runąć za krawędź muru.
Świat wypełnił się widokiem płaskich liści i przeraźliwym, trącym odgłosem. Dosłyszała, jak Carson wołają po imieniu. I przyszło jej do głowy, że już nigdy nie pozna tajemnicy Oz. Nigdy. Ani nie dowie się, dlaczego Quraquatczycy utożsamiali Twórców Monumentów ze śmiercią.
To bez sensu.
Plątanina zatrzymała się na okamgnienie, balansowała przez chwilę zawieszona wysoko nad ziemią, a przez tę chwilę Maggie udało się rzucić ostatnie spojrzenie na srebrzący się w górze księżyc. Miłosierna ciemność nie pozwoliła jej dojrzeć, jak to wysoko.
Przykro mi, Hutch.
— Hutch — doszedł ją rozgorączkowany głos.
— Słucham cię, Frank.
— Maggie nie żyje.
Słowa zawisły ciężko w nocnym powietrzu. Oczy zamknęły się mimowolnie. Opuściła już okolice jeziora i brnęła teraz z trudem przez jakieś kwitnące rośliny i przerośnięte paprocie. Zupełnie straciła orientację.
— Hutch? Słyszałaś, co powiedziałem?
— Tak — odrzekła. — Jak to było? Co się stało? — Wydawało jej się niemożliwe. Maggie przecież nie mogło się nic zdarzyć. Była na to za sprytna…
Carson opowiedział jej wszystko głosem ochrypłym z żalu.
— Znalazłem jej pulser — dodał. — Upuściła go.
— Jesteś pewien, że nie mogła przeżyć?
— Hutch, ona spadła z muru! — Chwila milczenia. — Udało ci się dotrzeć do wahadłowca?
— Nie, Frank. Mój Boże, ja nawet nie mam pojęcia, gdzie jestem.
— W porządku. — Głos Carsona brzmiał łagodnie. — Zrób, co możesz. Dziurę już mamy. Będziesz mogła się tu dostać, kiedy przylecisz.
Zapatrzyła się w ciemność przed sobą.
— Wydostać — poprawiła cicho.
Janet przespała nieszczęście. Carson przyglądał się jej uważnie. Nie wypatrzył żadnej zmiany, puls też miała regularny. Siedział przy niej, złamany żalem. Powieki Janet zatrzepotały, ręką dotknęła nadgarstka. Uśmiechnął się do niej.
— U nas wszystko w porządku — odpowiedział na jej milczące pytanie.
— Mogę pomóc? — Musiał się nad nią pochylić, żeby to dosłyszeć.
— Nie, teraz nie. Może później.
Odpłynęła z powrotem w sen. Carson ukrył twarz w dłoniach.
Truscott słuchała właśnie wynurzeń kilku swoich pasażerów na temat przyszłych przydziałów, jakie spodziewają się otrzymać po powrocie, kiedy Harvey, z nachmurzoną i poirytowaną twarzą, zapytał, czy może pogadać z nią na osobności.
— Straciliśmy kontakt z ekipą na planecie — oznajmił.
To jeszcze nie był powód do zmartwień. Zawiodła łączność.
— Od jak dawna?
— Ostatni meldunek powinien był napłynąć czterdzieści minut temu.
Zastanawiała się przez chwilę.
— Trochę za wcześnie, żeby włączać alarm, Harvey. Co o tym sądzisz? Mają kłopoty ze sprzętem?
— To mało prawdopodobne. No i pewnie musieliby zdawać sobie z tego sprawę. Na wahadłowcu mają do dyspozycji kilka różnych sposobów, żeby się z nami połączyć. Morris się martwi.
— Jaki meldunek był ostatnio?
— Nadal na planecie. Carson i reszta ekipy poszli szukać ruin. Zostawili przy wahadłowcu Jake’a.
— Kiedy mieli być z powrotem?
— Przed zachodem słońca. A już od ponad godziny jest tam ciemno.
Oparła się ciężko o ścianę.
— Widzisz jakieś możliwości?
Popatrzył jej w oczy.
— Miałem nadzieję, że ty coś wymyślisz.
Hutch znalazła się z powrotem przy brzegu, widziała przed sobą na wpół zatopiony most. Tutaj przynajmniej miała jakieś pojęcie o tym, w którą stronę chciała podążać. A kiedy szła lasem, nie miała się czym kierować. Nie było czym zrewidować kursu. Mogła przejść o dziesięć metrów od wahadłowca i wcale go nie zauważyć.
Na zachód. Powinien być gdzieś po zachodniej stronie.
Ruszyła z powrotem, próbując trzymać się linii brzegu.
Przedtem nic tu nie wydawało jej się znajome. Teraz miała poczucie, że była tu już wszędzie. Poruszała się z rozpaczliwym pośpiechem. Skorupiaki, których tak obawiała się na początku swej odysei, teraz odpłynęły gdzieś w dalsze zakątki jej świadomości. Gdzie jest ten przeklęty wahadłowiec?
Przez ciszę przedarł się do niej głos Carsona.
— Idzie ci lepiej, Hutch?
— Nie — odrzekła. — Jestem wprawdzie gdzieś blisko…
— Dobra. Nam tutaj chyba zaczyna brakować czasu. Już je słychać.
Nie wiedziała, co ma powiedzieć.
— Mam zamiar zabrać Janet w dół po tych schodach. „Po schodach! To się nie uda. Najpewniej zarwą się pod ich ciężarem”.
— Nie rób tego, Frank.
— Jestem otwarty na wszelkie propozycje. Mamy jakieś dziesięć minut. W najlepszym razie.
Ciężko westchnęła. Las ciągnął się w nieskończoność — te pnie, korzenie i poszycie wypychające się w górę przez glebę, ta trawa, te kamienie i niby-bambusy.
— Frank.
— Tak?
— Mów coś do mnie. Ale głośno.
— Nie rozumiem.
— Mów do mnie.
— Cześć.
— Głośniej.
— Cześć!
— Krzyknij, do jasnej cholery!
— Cześć!!!
— Tak może być.
Jake nie mógł zostać zaatakowany, chyba że coś zdołało się dostać do wahadłowca. Albo on wyszedł na spacer. Tak czy inaczej luk powinien zostać otwarty. Albo, co bardziej prawdopodobne, pokrywa kabiny pilota.
— Frank, przełącz się na wahadłowiec i wrzeszcz, ile sił w płucach.
Rozłączyła się i zaczęła nasłuchiwać.
Nic.
Ale był tam gdzieś w przodzie. Musiał być.
Frank Carson rozumiał, że kiedy opuszczą mur, będzie po nich. Nawet gdyby udało im się dokonać niemożliwego i zeszliby po tych schodach, Hutch nie dałaby rady zabrać ich wahadłowcem.
Tak więc wrzeszczał do mikrofonu, ile sił w płucach. Raz wołał ją po imieniu, raz było to: „Wahadłowiec, raz, dwa trzy!”, innym znów razem: „Cholera jasna, gdzie jesteś, draniu?!”
Usadowił się dziesięć metrów przed Janet. W pulserze było jeszcze nieco pary, mógł więc trochę powalczyć. Przed sobą słyszał chrzęst sunących po kamieniach skorup.
— Co się dzieje? — doszedł go głos Janet. Nawet nie próbowała się poruszyć.
Читать дальше