Kiedy z końcu wylądowali na stacji Wheel, urządzili sobie pożegnalny obiad w Klubie Radissona. Każdy powiedział kilka słów, popłynęło trochę łez. I podano bardzo smaczne steki.
Nazajutrz rano pierwsze kontyngenty ruszyły na wahadłowcach w stronę Atlanty, Berlina i Londynu.
Akademia Nauki i Techniki (Sekcja symulacji holowizyjnej), Waszyngton D. C. Wtorek, 19 października, 2202, 17.00 czasu wschodniego
Hutch stała na krawędzi wysokiego klifu, spoglądając w dół na gwiazdy i na lśniące pierścienie Sholi. Sam gazowy olbrzym znajdował się za jej plecami, wisiał nisko nad horyzontem.
Budził niepokój. Wrażenie nie przypominało tego, co czuje się podczas spaceru wokół kadłuba statku. Uśmiechnęła się do siebie, jakby w odpowiedzi na swoją reakcję, i uklękła — żeby zbadać dokładniej krawędź klifu, a także odzyskać równowagę.
Nie była to, jakby można się spodziewać, krawędź nierówna i wystrzępiona, lecz ucięta precyzyjnie jak szlif diamentu.
Prawdziwie obce miejsce — miejsce bez widocznego celu, miejsce, które nie mogło powstać ani ze względów estetycznych, ani praktycznych. Ale z całą pewnością, po wizycie w Oz, budzące określone skojarzenia. Przed nią rozciągała się kamienna równina, wycięta i wypolerowana. Była płaska jak stół, naznaczona tylko kilkoma kraterami i siatką pęknięć. Równiny tej nie ograniczał horyzont — a raczej wyglądało to tak, jakby tu, zaraz, niedaleko, gładka skała po prostu urywała się nagle, a człowiek czuł instynktownie, że za tym nagłym krańcem ściana ostro opadała w niebyt. Otaczało ją niebo, nacierało na nią pod każdym możliwym kątem — pełne ognia i światła i półksiężyców. Ogromny zegarowy mechanizm ze sferami i gwiazdami, które miarowo odtykiwały swoje rytmy, podczas gdy ona im się przyglądała.
Przytłaczało ją. Było złowróżbne. Przerażające w sposób, który nie do końca pojmowała.
Cztery takie obiekty krążyły wokół świata, który Nokowie nazywają Towarzyszką. Wszystkie jednakowych rozmiarów. Niegdyś rozmieszczone w równej odległości. Dwa z nich były paskudnie osmalone.
Osmalone — i w tym przypominają Oz.
Czym one mogą być?
Nie było tu tajemnych symboli, jakie znaleźli na okrągłej wieży. Niemniej została przekazana wiadomość -jakiś krzyk — zawarty w spartańskiej geometrii tych ścian.
Zdjęła hełm, a wtedy włączyły się światła. Położyła go na stole przed sobą, wpatrzona w niebo nad Arlington.
Deja vu.
Cumberland, Maryland
10/19/02
Drogi Henry,
Mam już tłumaczenie: „Zegnajcie i powodzenia. Szukajcie nas przez światło w oku horgona”. Horgon to mityczny quraquacki potwór. Ale nie pytaj mnie, co to wszystko znaczy.
Maggie
W rocznicę publikacji przełomowego dzieła Richarda Walda „Pamięć i mit” rodzina i przyjaciele urządzili uroczystość upamiętniającą jego życie. Wybrali do tego niewysokie wzgórze w Arlington, z którego widać było Akademię, i wznieśli tam niewielki pawilon. Spotkanie odbyło się zaraz po święcie Dziękczynienia, w ponury dzień stale grożący deszczem i pełen takiego chłodu, przed którym nie daje ochrony żadne ubranie.
Hutch otrzymała zaproszenie i z początku zdecydowała, że będzie się trzymać od tego z dala. Jej nie uda się oszukać fasadową afirmacją życia, bo cholernie dobrze wiedziała, co każdemu z nich tak naprawdę siedzi w głowie. To nadal jeszcze zbyt bolesne, ciągle żywe wspomnienie. Może w przyszłym roku będzie już mogła usiąść sobie wygodnie i spokojnie pomyśleć o Richardzie. Ale obecnie pamiętała jedynie bezwładną figurkę dyndającą na linie pod wahadłowcem.
Jednakże kiedy nadszedł ów dzień, włożyła na szyję swój ulubiony talizman i poszła. Sponsorzy tego wieczoru ustawili na wzgórzu niewielką platformę, a pod rzędem świerków spory stół, który obłożyli pamiątkami, eksponatami i fotografiami. Były tam egzemplarze książek Richarda i tabliczki z Pinnacle, kusze z Quraquy i modele Monumentów. Na centralnym miejscu widniała odznaka Akademii i jej barwy.
Przekąsek nie brakowało. Ludzie wypatrywali starych znajomych i łączyli się w ożywione grupki. Hutch stała z boku, spięta i zniechęcona. W południe na platformę wyszedł wysoki mężczyzna, który wyglądał jak Richard, tyle że znacznie młodszy, i poczekał, aż tłum się uciszy.
— Witam — zagaił. — Niektórych z państwa znam, ale nie wszystkich. Ja nazywam się Dick Wald. Jestem — byłem — kuzynem Richarda. Cieszyłby się widząc, ilu was tu dzisiaj przyszło. I pewnie chciałby, żebym wam podziękował. — Przerwał i przeciągnął wzrokiem po zebranych. — Richard zwykł mawiać, że szczęściło mu się w życiu, bo miał szczęście do przyjaciół. Zwykliśmy robić sobie na jego temat różne „śmiertelne” dowcipy. A ponieważ tak wielu jest tu dziś archeologów, przypuszczam, że i oni musieli je znosić. Wiecie, o czym mówię: a to, że wszyscy, których zna, nie żyją już od co najmniej ośmiuset lat; a to, że włada wyłącznie martwymi językami. No cóż, śmierć znajduje się nieustannie w sferze zainteresowań każdego archeologa, tym bardziej więc smutne, kiedy spotyka ona w końcu i jego samego. — Przerwał na chwilę, a wiatr poruszył gałęziami drzew za jego plecami. — Chciałbym poprosić Billa Winfelda, aby powiedział teraz kilka słów. Bill uczył Richarda sumeryjskiego 101.
Ludzie po kolei wstawali, żeby o nim mówić. Dziękowali mu za udany zawodowy start, za pomoc finansową, za rady i zachętę. Za to, że świecił im przykładem. Kilkoro cytowało fragmenty z jego książek lub luźne uwagi rzucane od niechcenia na wieczorny wiatr.
Różnica między historią a archeologią to jak różnica między publiczną polityką, a tą przy stoliku z kawą. Jedno to teoria i analiza, a czasem nawet widowisko. Drugie — to samo życie.
Istnieje taki rodzaj archeologii myśli, w której wykopujemy stare rany i przebrzmiałe resentymenty, przemyśliwujemy je wciąż od nowa i nosimy tuż przy sercu. Aż w końcu -jak tysiącletnie powietrze zamknięte w grobowcu — one nas zatruwają. Z tego powodu zastanawiam się czasem, czy aby nie przeceniamy znaczenia historii.
Zawsze odczuwałem swego rodzaju pokrewieństwo z grabarzami w „Hamlecie”. Są pierwszymi odnotowanymi archeologami.
Historią nie ma nic wspólnego z rzeczywistością. To tylko pewien punkt widzenia — próba uporządkowania zdarzeń, które z zasady są chaotyczne.
A także uwaga, zaczerpnięta z eseju na temat Pinnacle, którą Hutch wolała, żeby on sam wziął sobie bardziej do serca.
Wszechświat z pewnością ma poczucie humoru. Dwa lata temu pewien mężczyzna w Chicago jechał właśnie na własny ślub, kiedy jakiś meteoryt zdemolował mu samochód. Przyszły pan młody pojął dyskretną aluzję i wyjechał z miasta. Zatem kiedy warunki zewnętrzne uniemożliwiają rozsądne prowadzenie wykopalisk, archeologowie też zrobiliby lepiej, gdyby pojęli aluzję.
Kiedy skończył ostatni z tych, co chcieli przemawiać, Dick spytał, czy ktoś jeszcze chciałby coś powiedzieć. Hutch zwykle instynktownie odrzucało od takich publicznych występów, jednak tym razem nie mogła inaczej. Sama nie wiedząc, o czym będzie mówić, podeszła szybko do platformy i stanęła twarzą do tłumu. Wielu ją znało; tu i ówdzie posłyszała oklaski. Po omacku szukała w głowie właściwych słów.
— Chciałam tylko powiedzieć — zaczęła — że zawsze się dla niego dobrze pracowało. — Zawahała się. Niebo nad głową było czyste, niebieskie i bardzo dalekie. — Umarł robiąc to, w co wierzył. Myślę, że takiej właśnie śmierci sam by sobie życzył. — Rozejrzała się rozpaczliwie dookoła i zapragnęła, by zdarzył się jakiś cud. W głowie miała kompletną pustkę. W zamyśleniu sięgnęła po talizman i wyciągnęła go ku słońcu. — Miłość i pomyślność — powiedziała. — Dostałam to od niego. Napis w jednym z quraquackich języków mówi, że póki będę go nosić, poty towarzyszyć mi będą miłość i pomyślność. A tak naprawdę, towarzyszyły mi zawsze, odkąd znałam jego.
Читать дальше