— Każ Hardingowi zaczynać. Wszystko ma przebiegać zgodnie z planem.
Sill skinął głowa.
— A kiedy połączysz się z Helmem, powiedz mu, że chcę sobie z nim porozmawiać.
Projekt nie zakładał jednoczesnej detonacji wszystkich urządzeń. Struktura lodowca, a także układ tektoniczny lądu (tam gdzie pod lodem istniał ląd), obecność wulkanów, dystrybucja masy — te i inne jeszcze czynniki decydowały, w jakiej sekwencji i w jakich odstępach czasu nastąpią poszczególne wybuchy. Wystarczy wspomnieć, że wszystkie pięćdziesiąt osiem — z wyjątkiem jednej — południowych głowic zdetonowano w przeciągu czterech minut i jedenastu sekund. Eksplozje osiągały moc od dwóch do trzydziestu pięciu megaton.
W przybliżeniu około ośmiu procent masy czapy lodowej wyparowało. Formacje lodowcowe liczące sobie dziesiątki tysięcy lat zostały wysadzone w powietrze. Ogromne lodowe płaszczyzny, jak te w Kalanga, popękały i zapadły się w wodę. Miliony ton wody, wyrzucone w górę siłą wybuchów, runęło z powrotem zamieniając się w parę. Z miejsca tego białego piekła ruszyły fale wielkości góry i rozpoczęły swą podróż przez kolisty ocean.
W trzeciej minucie po detonacji nastąpiła erupcja wulkanu, ukrytego głęboko pod warstwą lodu. Jak na ironię, nie był to żaden z tych wulkanów, w których kraterach rozmieszczono pociski. Ale ten wybuchł pierwszy. Za nim, teraz już zgodnie z planem, poszła cała seria następnych.
Zaczął padać gorący deszcz.
Od centrum rozbiegły się promieniście fale uderzeniowe z prędkością od pięciu do siedmiu kilometrów na sekundę, wywołując po drodze kolejną falę trzęsień ziemi.
Hutch stała w luku załadowczym, kiedy kołowrót ciągnął linę w górę. Jej statek unosił się na falach tuż przy wahadłowcu Świątyni. Carson został w swojej kabinie, na wypadek gdyby miało się stać coś nieoczekiwanego. Drgnienie, które Richard poczuł parę chwil wcześniej w tunelu, na powierzchni pozostało nie dostrzeżone — jak zwykła zmarszczka na fali i powiew wiatru. Ale teraz napłynęła druga, znacznie poważniejsza fala wstrząsów. Hutch rzuciło do przodu.
Alfa wypełniła się głosami ze Świątyni.
— Ta była solidna.
— Wszyscy w porządku?
— Cholera, chyba część zgubiłem.
— Daj spokój, Richard.
— To tylko minutka.
— Hutch, masz paczkę. — To głos Henry’ego. — Wciągaj.
Podkręciła kołowrót i pierwsza forma przecięła powierzchnię wody. Nieprawdopodobnie skorodowane pudełko. Ale Hutch znała z pierwszej ręki cud nowoczesnego odzyskiwania. „Mam nadzieję, że jest warta waszego życia”.
Wciągnęła ją na pokład. Ze środka wypłynęła woda. Hutch odczepiła formę i zrzuciła linę z powrotem do morza.
— Dobra, Richard, nie trzeba. — To głos George’a. — Mam ją.
A morze robiło się coraz bardziej niespokojne. Woda burzyła się i kotłowała.
Niedługo pojawiła się Sandy. Szybko podpłynęła do wahadłowca, a Hutch wciągnęła ją do środka.
— O mój Boże — wysapała Sandy. — Udało nam się.
— Jeszcze nie całkiem. Gdzie reszta?
— Idą. Będą tu za parę minut.
— Dobra. Słuchaj, tutaj zrobi się tłoczno. Pójdzie nam szybciej, jeśli będziesz w drugim wahadłowcu.
— Jak uważasz — odparła Sandy.
Carson cisnął jej linę, a ona z powrotem zanurzyła się w morzu.
— Frank — rzuciła Hutch — ja zbiorę całą resztę. — Zawahała się. — Byłoby nieźle, gdybyś podniósł się trochę wyżej. — Rzuciła niespokojnym spojrzeniem na ciemniejący horyzont. — Wypatruj fal.
Większość podwodnych lampek już nie działała. Tylko te z czerwonego szlaku trzymały się jeszcze dzielnie wśród mrocznych czeluści zniszczonej Świątyni.
Wynosili drugą formę w przejrzystą wodę — tam, gdzie kiedyś była nawa główna — gdzie czekała na nią lina z wahadłowca. Richardowi włosy właziły do oczu i był wyczerpany. Poczuł ruch wody. Cofająca się fala.
Dziwne, że tak mocno odczuwają tu, przy samym dnie.
— Nie widzę, Hutch — powiedział jej Frank. — Na razie nic nie ma.
— Dobra. Przeraża mnie tylko, że widzę teraz dach Świątyni.
— Co? Jest pięć metrów pod wodą. W czasie odpływu.
— Naprawdę? A właśnie na niego patrzę. — Przełączyła kanały. — Hej, chłopcy, ruszajcie się. Mamy kolejne tsunami.
— Jak blisko?
— Chyba jakieś kilka minut.
— Płyniemy tak szybko jak możemy — włączył się Richard. Mówił poirytowanym tonem. A może tylko zrezygnowanym.
— Hutchins? — To głos Truscott. — Co się tam u was dzieje?
— Teraz jestem trochę zajęta. — Wysłali sygnał wizyjny, ale nie miała zamiaru go włączać.
— Wysłaliśmy dwie nasze kapsuły do pomocy. Ale są o cztery godziny drogi od was.
Gdyby chwila nie była tak stresująca, Hutch z pewnością wyczułaby w głosie Truscott szczerość. Ale nie dziś.
— Dzięki, ale to będzie już trochę za późno. — Przerwała połączenie. Jeszcze raz zerknęła do teleskopu. Morze nadal spokojne.
— Hutch? — to znów Carson. — Widzę ją.
Zimny dreszcz na plecach.
— Gdzie?
— Dwadzieścia pięć kilometrów od brzegu. Porusza się z prędkością… ee… pięćset pięćdziesiąt. Macie trzy minuty.
— Słyszeliście, chłopcy?
— Tak… — głos George’a.
— Dajcie spokój z formą. Ładujcie się na górę. — Skierowała teleskopy na horyzont. Nadal nic.
— Frank, jak jest wielka? Potrafisz ocenić?
— Niestety, nie. Wygląda jak wszystkie inne. Mała. Nie zauważyłbym, gdybym jej nie wypatrywał.
— Dobra. — Zobaczyła, jak powierzchnię wody przecinają kamienne mury. — Woda nadal opada.
George podciągnął kilka metrów luźnej liny. Reszta przytrzymywała formę, podczas gdy on ją zabezpieczał. Dwa razy dookoła. I jeszcze pętelka na krzyż. Teraz związać z resztą liny. Tylko jej nie rozluźnić. Kiedy skończył, Henry wskazał ręką ku powierzchni.
— Idziemy.
— Możesz wciągać ją na pokład, Hutch, — George puścił linę i zaczął płynąć w górę.
Prąd powlókł Richarda po dnie. Nad głową widział w rozświetlonej słońcem wodzie ciemny kadłub Alfy — tak blisko.
Henry także dryfował.
— Głowy do góry — krzyknął ostrym głosem. — Ta fala to niezła suka.
— Trzymaj się, Henry — zawołał George. — Idę do ciebie.
— Lećmy już! — Hutch dostawała szału.
Richard uchwycił koniec liny. Nadal był na dnie i czuł, że opuszczają go siły.
— George! — krzyczała Hutch. — Wracaj! Wyciągniemy go wahadłowcem. Richard, gdzie jesteś?
— Przy formie.
— Na linie?
— Tak.
— Dobra. Nie mamy już czasu. Trzymaj się liny. Rozumiesz? Nie puszczaj, choćby nie wiem co.
Za eksponatem zwisał luźny koniec liny. Richard obwiązał się nim w pasie i zrobił węzeł. Potem, znużony, przestał się opierać.
— Jest! — To jeszcze raz Hutch.
Richard nie był pewien, kogo ma na myśli. Pomyślał: „Zawsze była na miejscu, kiedy jej potrzebowałem”. Czuł się dziwnie zobojętniały.
— Uspokój się, Henry — mówił George. — Już cię mamy.
— Niech to jasna cholera — zaklęła Hutch. — Ten sukinsyn już na nas siada!
Ponad ich głosami usłyszał jakiś poszum, podobny do wiatru.
— Jesteś tam jeszcze, Richard?
— Jeszcze jestem.
— Możesz przywiązać się do liny?
— Już to zrobiłem.
— Dobra. Jeszcze trzydzieści sekund i jedziemy na przejażdżkę.
— Nie zgub tej formy, Hutch — odpowiedział.
Читать дальше