Włączyła prywatny kanał do Richarda.
— Skończył wam się czas.
— Wiem. Daj nam jeszcze kilka minut. Aż się dowiemy, gdzie się podziała ta przeklęta rzecz.
— Richard, woda się zaraz podniesie.
— Hutch, musisz zrozumieć. Ci ludzie zdają sobie sprawę z ryzyka. To zbyt ważne, żeby tak po prostu odwrócić się i odejść. Spokojnie, dasz jakoś radę!
— Zaczynasz gadać jak wariat, tak samo jak oni — warknęła. Przerwała połączenie, nie chcąc nawet usłyszeć odpowiedzi. Przełączyła się do Carsona, który czekał ze swoim wahadłowcem w zatoczce.
— Frank, czy ty możesz coś tutaj poradzić?
— Nie bardzo.
— Henry w końcu ich wszystkich pozabija.
— Nie. Tego by nie zrobił. Cokolwiek by się działo, zdąży na czas. Możesz mu zaufać.
„Dobra, to już rozpoznaję”.
Jesteś pewien, George?”
„Tak. Tak, nie ma wątpliwości”.
„W porządku, bierzmy się za to. Gdzie, do cholery, jest ten przeklęty miotacz?”
— Hutch — powiedział Carson — jeszcze jedna godzina tutaj może być warta całych lat badań w domu. Bądź cierpliwa.
— Jeszcze jedna godzina?!
— Tak mi się wydaje. Ale przecież zdążymy stąd zwiać, nawet szybciej niż będzie to konieczne.
— Hutch — usłyszała głos George’a. — Masz na pokładzie kołowrót?
— Tak. Mogę go uruchomić.
— Dobra. Plan jest taki: kiedy uwolnimy maszynę, dźwigniemy ją do Górnej Świątyni. Na miejscu mamy już wszystko co potrzeba. Ty spuścisz nam linę. Kiedy tylko wyciągniemy maszynę z szybu, przyczepimy ją, a ty wciągniesz ją na pokład. Reszta znajdzie się na statku w kilka minut po niej.
Potrząsnęła w oszołomieniu głową.
— George, to szaleństwo. Przecież jeszcze nawet nie macie tej maszyny.
— Pracujemy nad tym.
Znów włączył się Richard.
— Będzie dobrze — powiedział uspokajającym tonem. — Uda nam się. I będziemy mieli tę maszynę.
Patrzyła, jak pod nią rozwija się linia brzegu. Był piękny, przesycony słonecznym blaskiem dzień, biały i chłodny, pełen lodowej kry, strzelistych szczytów i skalistych wysepek. Długie, grzywiaste fale wylewały się na pokryte śniegiem plaże. Przy brzegach spacerowały i bawiły się plażowe małpy.
Przed sobą widziała zatoczkę, więc zaczęła sposobić się do lądowania. Na skalnej półce czekał już wahadłowiec Świątyni, oślepiająco żółty i niebieski w słonecznym blasku.
Hutch wylądowała niezgrabnie. Tak jakby jej pośpiech mógł tu cokolwiek zmienić! Carson stał na skałach. Był zbyt taktowny lub zbyt zamyślony, żeby skomentować jej nawigacyjne wyczyny.
8.37
Strumień cząsteczkowy rzucał na całą komnatę niesamowity, białoniebieski poblask. Woda syczała i bulgotała. George walił na ślepo. Przebijał się teraz przez tę najbardziej niebezpieczną z przeszkód: luźne kamienie i piach.
Ich strategia kopania wyglądała następująco: wybrać miejsce, które wyglądało na w miarę stabilne (jeśli takie dałoby się znaleźć), podzielić je na kilka odrębnych celów i każdy z nich atakować pojedynczo. Wycinasz dziurę i czekasz. Jeśli nic się nie dzieje, powiększasz ją. Potem podpinasz wszystko klamrami i idziesz głębiej.
— Problem w tym — oświadczył Henry’emu — że tunel trzeba będzie jeszcze raz poszerzyć, żeby maszyna mogła tędy przejść.
George był bardzo z siebie zadowolony. W badaniach terenowych specjaliści od prac inżynieryjnych mieli cokolwiek niższą rangę niż sami archeolodzy. Nie znaczyło to, że ktoś traktował go z góry. Ekipa ze Świątyni zawsze stanowiła bardzo zgraną paczkę. Ale jakby mniej ceniono sobie jego zdanie w sprawach zawodowych. Jego działka była tylko pomocnicza, a więc on sam czuł się w pewnym sensie dodatkiem. Przy rozmaitych uroczystościach nikt nie wznosił toastów na jego cześć.
Ale tym razem to on dokonał odkrycia. „Maszyna drukarska George’a”. I to on prowadzi teraz natarcie na Dolną Świątynię. Czuł się z tym znakomicie. Fantastyczne ukoronowanie wszystkich jego wysiłków. Było też trochę strasznie. Ale on sam, jak większość młodych mężczyzn, czuł się nieśmiertelny i w głębi duszy nie wierzył, że Kosmik przyciśnie guzik, kiedy na dole jeszcze będą ludzie.
Co więcej, zauroczyła go Hutch, zawładnęły nim jej błyszczące oczy i jakby nieobecny uśmiech. Kiedy była blisko, burzyła się w nim krew, a teraz zobaczy go w akcji. Jak mógłby teraz odpaść? Przez te wszystkie klaustrofobiczne godziny odpędzał myśli o grożącym mu niebezpieczeństwie, rozpamiętując nagrodę, jaka czeka na bohatera.
Nagle w słuchawkach zadźwięczał głos Maggie.
— Mamy już wstępny odczyt tej tabliczki „o seksie”. — Chodziło jej o tytułową grupkę liter, która widniała też w inskrypcji z Oz. — Nie wydaje nam się, żeby to był termin erotyczny.
— A co to jest? — zapytał Richard.
— Zlokalizowaliśmy części takiego zlepka liter także gdzie indziej. Mamy rdzeń, który zdaje się sugerować „trwanie”, może nawet „nieskończone trwanie”.
— Masz rację — wtrąciła Sandy. — Nie należy tego kojarzyć z seksem.
— Słowo to ma pozytywne konotacje. Łączy się ze światłem słonecznym, na przykład. I ze statkami, które żeglują przy pomyślnych wiatrach. Ja osobiście skłaniałabym się do tego, żeby tłumaczyć je raczej w kategoriach sprzyjającego losu niż przyjemności.
— Jesteś pewna? — To chyba pytał Tri.
— Oczywiście, że nie mogę być pewna — warknęła. — Ale istnieje dość rozsądna doza prawdopodobieństwa.
— A zatem mamy pomyślny los i mityczną bestię. Jaki tu może być związek?
Przed nimi George wyłączył miotacz i czekał teraz, aż woda się ustoi.
— Chyba się przedostaliśmy — zawołał. — Mamy tunel!
Henry i Sandy ruszyli pospiesznie ku niemu, żeby pozakładać klamry. George popukał w sklepienie. Kolejna porcja mułu i żwiru zaczęła opadać wolno na podłogę.
— Żadnych gwarancji — oznajmił.
Henry tylko wzruszył ramionami i przepchnął się do przodu.
— George — zawołał ze środka. — Rób, co możesz, żeby to poszerzyć.
— Dopóki jesteś w środku — nie ma mowy.
— Rób, co mówię — odparł Henry. — Na moją odpowiedzialność.
„Nie na wiele się zda, kiedy będziesz martwy”.
A gdyby tak George zaczął ciąć i dach by się zapadł? W gruncie rzeczy nie powinien był nawet pozwolić Henry’emu tam wejść, dopóki nie sprawdził stanu bezpieczeństwa. Ale wszystko tu działo się zbyt prędko.
Posłusznie włączył strumień cząsteczkowy i zaczął odcinać kawałki bocznych ścian tunelu.
Komnata częściowo się zawaliła. Henry pełzł między połamanymi kamiennymi płytami i zmurszałymi belkami. Lampa rzucała rozmazane światło.
— Gdzieś tu nad głową — rzucił do mikrofonu na gardle. Maszyna drukarska powinna być na tyle blisko, by wychwyciły ją sensory. Ale jak na razie nie miał żadnych odczytów.
Dotarł do jakiejś ściany.
Podpłynął do niej i oparł głowę o kamień. „To koniec” — pomyślał. Nie mógł znieść tego miejsca takim, jakim stało się teraz — tego przeciskania się między kamieniami, przekopywania się przez muł, brnięcia po omacku w ciemnościach.
Za nim pojawił się Richard i uniósł w górę swoją lampę.
— Tam — odezwał się. — Po twojej prawej jest przejście. Patrz.
Pokazał mu ręką i Henry dostrzegł je także. Ale wiedział też, że robi się rozpaczliwie późno i że na nim spoczywa odpowiedzialność za to, czy jego ludzie wydostaną się stąd na czas. Kiedy on się wahał, Richard brnął do przodu. Jego lampa poruszała się wśród ciemności.
Читать дальше