— Tutaj, bierz go — mówił George. Muszą chyba mówić o Henrym.
— Ruszaj się stamtąd, Hutch! — To Carson.
— Dobra, mam go. Trzymaj się, Richard…
Liną szarpnęło, a morze dookoła pojaśniało. Podniosło go na metr, przesunęło w poziomie, a potem znów zaczął opadać. Potem drugie szarpnięcie, tym razem silniejsze.
Tony wody mijały go w pędzie.
Ta fala nie przypominała poprzednich. Góra wody, ciekły behemot pędzący ku niej z rykiem przez morze, dyszący, upstrzony strzępami piany, zielonkawy i najzupełniej żywy. Pienista grzywa ciągnęła się na przestrzeni pięciu kilometrów, załamywała się i wkrótce wyrastała z powrotem. A Hutch czekała, dopóki tylko się dało.
Po tej fali już nie będzie nawet tej pojedynczej, samotnej Wieży.
George zdołał w końcu wciągnąć Henry’ego na pokład.
— Leć — rzucił krótko, a Carson dostawał już szału.
„Ma jedenaście metrów wysokości. Nie uda ci się stamtąd wydostać, Hutch…”
Ostatnia z Knotyjskich Wież oczekiwała ostatecznego ciosu. Morze cofnęło się i widać było unurzaną w mule podstawę. Angeliczna postać na szczycie klęczała ze spokojną pokorą.
Zrujnowana Świątynia migotała w blasku słońca. Nigdzie nie widać było śladu plażowych małp.
Z ładowni doszedł ją głos Henry’ego, który domagał się, żeby mu powiedzieć, co się dzieje z Richardem. „Teraz już trochę za późno o tym myśleć”. Hutch unosiła się na wysokości dziesięciu metrów i obserwowała z napięciem linę, żeby sprawdzić, czy Richard jeszcze tam jest.
Najpierw wypłynęła na powierzchnię forma. Richard dyndał tuż pod nią. Uspokojona, zaczęła wznosić się wyżej.
— Będzie trochę bolało — ostrzegła go i dodała mocy.
Krzyknął. Ale słyszała, jak oddycha.
Wahadłowiec nabierał wysokości, uciekając jednocześnie w stronę lądu, w stronę przełęczy, lecąc tuż przed ścianą wody. To nie była fala taka, jak poprzednia tsunami. Tym razem to jakby cały ocean gnał w kierunku lądu, ciskał się nań wściekle, wspinał się ku niebu, zasłaniając słońce. Świetlisty poranek stał się teraz mokry i zły, a to coś za nimi ciągle rosło. Na długim grzbiecie wrzał pienisty pióropusz.
Statkiem szarpały podmuchy o sile huraganu, waliły weń jak młoty, próbując zepchnąć go z powrotem ku powierzchni.
„Za wolno!” Posuwała się zbyt ostrożnie, próbując chronić Richarda, ale w cieniu potwora instynkt samozachowawczy w końcu wziął górę. Włączyła silniki odrzutowe — na ćwiartkę mocy, tylko tyle śmiała. Wahadłowiec skoczył do przodu, a przed nimi otwarła się gościnnie starożytna dolina rzeki. Kadłub i skrzydła pokrył rzęsisty deszcz kropel. Uszy wypełniły się rykiem. George, próbując zachować spokój, zdusił własny jęk.
Ogonem statku zarzuciło tak gwałtownie, że omal nie straciła nad nim kontroli. Alfa runęła dziobem w dół, zeszła z kursu, a jej stabilizatory diabli wzięli.
Potem wydostali się, rozdygotani, i popatrzyli w dół, na grzebień fali. Hutch zignorowała na moment pół tuzina sygnałów i lampek, jakie powłączały jej się na konsolecie.
— Richard — krzyknęła do mikrofonu — wszystko w porządku? Żadnej odpowiedzi.
— Richard?!
Słyszała tylko szum fali w jego kanale.
HOLOGRAFICZNA PRZESYŁKA
— Witaj, Richardzie. Pozdrowienia z Noka. — David Emory prostuje swe barczyste ramiona. To energiczny mężczyzna, o pełnych wyrazu oczach i szybkich, trochę ptasich ruchach. Jego skóra jest bardzo ciemna, a włosy właśnie zaczynają siwieć. Ma na sobie brązową koszulę z krótkimi rękawami i bez kołnierzyka, pełną wielkich kieszeni i patek — styl spopularyzowany przez buńczucznego awanturnika z symek, Jacka Hancocka.
Siedzi na niedużym kamieniu, na tle rzecznej doliny. W tyle, za nim, widać na rzece białe i czerwone żaglówki. Przy brzegu doki, kręta droga i dwie przystanie promu. Krajobraz pocięty na uprawne kwadraty. Otoczenie zupełnie ziemskie. Gdyby nie wielka, okolona pierścieniami planeta, która wisi na niebie jak chiński lampion, można by pomyśleć, że to Wisconsin.
A to Inakademeri. Nok. Jedyny, poza Ziemią, znany nam świat, na którym żyje obecnie jakaś cywilizacja.
Kolory mają się z lekka ku fioletowi, bo to jasny, niemniej ponury zmierzch.
Emory czeka, daje odbiorcy czas, żeby nacieszył się tym widokiem. Potem mówi:
— Słyszałem o twoich problemach na Quraquie i nie mogę powiedzieć, żebym był szczególnie zaskoczony. Nie wszystkim dana jest przenikliwość umysłu. Tutejsi wdali się w globalną wojnę i będziemy mieli dużo szczęścia, jeżeli przy okazji nas nie wysadzą. Bomby lecą dzień i noc. Taka pierwsza wojna światowa, tyle że bez benzyny.
Jeżeli zaś chodzi o twoje pytanie — rzeczywiście, mieliśmy tu coś, co określasz jako załamanie. Około czterechsetnego roku p.n.e. Podłoże religijne — grzeszny świat, mściwe bóstwo. Sodoma i Gomora na skalę światową. Według świętych ksiąg, wszystko wydarzyło się w ciągu jednej nocy. Nie bierzemy tego zbyt serio, ale prawdę mówiąc, nie mamy czym wytłumaczyć tak powszechnych zniszczeń. Bill Reed uważa, że to jakiś zmutowany wirus posiał tę zarazę. Prawda jest pewnie znacznie bardziej przyziemna: wielkie wojny do spółki z zarazą i głodem.
Pytałeś o wiek tutejszej cywilizacji. Powszechnie uważa się, że ma około sześciu tysięcy lat, mniej więcej tyle samo co nasza. Podobnie jak my, mają też legendę o Atlantydzie, zwanej przez nich Orikonem. Tylko że tutaj ona naprawdę istniała, Richardzie. Nie wiem, jak stara jest ta legenda, ale na pewno pochodzi z zamierzchłej przeszłości.
Wskazuje ręką rzeczną dolinę.
— A przy okazji, pewnie cię zaciekawi, że tradycja umieszcza Orikon w tym właśnie rejonie. Przyjedź go obejrzeć, zanim wysadzą całą tę okolicę. Pozdrowienia.
David Emory, odpowiedź CKT144799/ 16 (Odebrana na Winckelmannie, 16 czerwca, 2202)
Lot do domu trwał dwadzieścia siedem dni i jedenaście godzin. Dzięki temu Winckelmann mógł przylecieć tylko z dwudniowym opóźnieniem, co pozwoliło się zmieścić w zwykłym przedziale niedokładności wynikłych z podróży w nadprzestrzeni.
Przez cały czas pasażerów przygniatała żałoba. Ci, którzy naciskali, aby podjąć ryzyko w Świątyni, teraz bardzo głęboko odczuli, że ich radość z odkrycia podstaw linearnego C została mocno zmącona przynależną im porcją poczucia winy. Szczególnie Henry pogrążył się w ponurym nastroju. Spędzał sporo czasu ze swoją ekipą, ale było wyraźnie widać, że jego ciemne oczy nie mają już dawnego blasku.
Reagowali na to wszystko pogrążając się w pracy — przeglądali zawartość kufrów z eksponatami oraz dane i zaczynali tym samym mający trwać całe wieki proces analizy i interpretacji. Hutch nie miała takiej możliwości.
Raczej nie zdawali sobie sprawy ze stopnia zażyłości, jaka wywiązała się między Richardem Waldem i jego długoletnim pilotem. Uznali śmierć kolegi za własną stratę i swoje współczucie rezerwowali zwykle dla członków ekipy. Kapitan statku pozostawiona została swojej nawigacji.
Dla samej Hutch chwila, w której mógłby się nawiązać jakiś emocjonalny związek z George’em, dawno już minęła. George utrzymywał dyskretny dystans — jak sądziła, w oczekiwaniu na sygnał zachęty z jej strony. Ale to nie był odpowiedni moment na to, żeby dawać choć cień nadziei. Może wyniknęło to z jej własnej potrzeby opłakiwania Richarda, a może z ogólnego ponurego nastroju, jaki opadł ich w tamtym okresie. A może nawet z obawy, że George mógłby związać sobie jej obraz z tą tragedią. Bez względu jednakże na motywy, podjęła teraz subtelną grę — traktowała go z uprzejmą obojętnością — i szybko przekonała się, że przyniosło to spodziewany rezultat.
Читать дальше