— Podobieństwo między Oz a sześciennymi księżycami.
— Co w takim razie robimy?
— Ja idę na emeryturę — odparł. — I mam nadzieję, że zostanie mi choć trochę pieniędzy, kiedy skończą ze mną prawnicy.
— Henry, nie możesz tak po prostu zostawić…
— Mogę — to pewne jak jasna cholera. Słuchaj… — Twarz mu poczerwieniała, pochylił się ku niej przez biurko. — Czy masz jakieś pojęcie o tym, co to wszystko dla mnie znaczy? Niedługo wybębnią mnie z miasta. Obarczonego winą za śmierć starego przyjaciela. — Wargi mu drżały. — I niech mnie Bóg wspomaga, bo oni mogą mieć rację.
— Ale my cię potrzebujemy.
— A ja potrzebowałem ciebie. Przeszliśmy tam przez piekło, a ja podejmowałem decyzję, z którą będę musiał żyć przez resztę życia. Przybierasz teraz wobec mnie oskarżycielskie tony. A gdzie byłaś wtedy, kiedy próbowaliśmy uzyskać tych parę odpowiedzi? Umiałaś tylko wisieć przy tym cholernym mikrofonie i siać u wszystkich panikę. Czy naprawdę sądziłaś, że nie wiemy, co nas czeka? Wszyscy schodziliśmy tam z pełną świadomością tego, co robimy. Wszyscy, Hutch.
„Ale nie wszystkim udało się stamtąd wrócić”.
Jednak nie powiedziała tego na głos. Przez chwilę wpatrywał się w nią gniewnym wzrokiem, a potem nagle jakby opuściła go cała energia i zapadł się z powrotem w swój fotel.
— Przykro mi, że odbierasz to w taki sposób — odparła. — Robiłam, co do mnie należało.
— Ja też.
Przez chwilę patrzyli na siebie z przeciwnych krańców przepaści. W końcu Hutch powiedziała:
— Spróbujesz to sprawdzić. Zgoda?
— Ty spróbuj to sprawdzić. Jak coś znajdziesz, jestem w Chicago.
Złość Henry’ego mocno ją zabolała. Czy inni też tak to odbierali? Mój Boże, czy Richard umierał w poczuciu, że go zawiodła. Jej duszę owiał chłód.
Tej nocy nie mogła wrócić do mieszkania.
Powłóczyła się po jakichś swoich starych miejscach, aż wylądowała w końcu w Srebrnej Tancerce, ulubionej nocnej knajpce pilotów, w której pewnie nigdy dotąd nie widziano jeszcze archeologa. Wypiła serię rumów z colą, które nie wywołały pożądanego skutku. Gdzieś koło północy poderwała młodego, nieśmiałego koordynatora lotów o poczciwym spojrzeniu i zabrała go ze sobą do domu.
Urządziła mu noc jego życia.
Hutch chciała, żeby to się odleżało, żeby zostało gdzieś za nią. Ale nie dała rady. Tak więc pewnego rześkiego, pogodnego wieczoru, w tydzień po swojej rozmowie z Henrym, jadła obiad z Frankiem Carsonem w małej włoskiej knajpce w nadbrzeżnej części Arlington.
— Ja bym się tym nie przejmował — powiedział. — Henry ostatnio szybko wpada w złość, rzeczywiście wiele przeszedł. A przy okazji — mówił mi o waszej rozmowie.
Carson to dobry facet. Traktował ją trochę po ojcowsku, ale nie miała pretensji. Nawet zaczynało jej się to podobać.
— Ma do mnie żal — rzuciła.
Poprosił, żeby wyjaśniła to bliżej. Kiedy skończyła, próbował rzecz zbagatelizować.
— Ja robiłem to samo — mówił. — Podłączyłem się do Henry’ego i cały czas go naciskałem. Na twoim miejscu Henry robiłby to samo. Do mnie też czuje urazę.
Było tuż po zachodzie słońca. Pili chianti i przyglądali się, jak pasażerowie schodzą z pokładu statku z Aleksandrii.
— A co ty sądzisz? — zapytała. — O tych załamaniach.
Nie wahał się ani chwili.
— Nie wydaje mi się, żeby cokolwiek w tej sprawie było już ustalone. A nawet jeżeli się okaże, że coś takiego naprawdę wydarzyło się na Noku tych osiemnaście czy dwadzieścia tysięcy lat temu, nie sądzę, żeby to mogło mieć wielkie znaczenie.
— A co z tą Bożą maszynerią?
— Co proszę?
— „Na ulicach Hau-kai czekamy. / Noc schodzi, nadciąga wiatr / I stygną światła świata. / W trzysetnym roku od Bilata wzejścia / Przyjdzie ten, co wędruje do świtu, / Stopami rozgniata słońce, / Osądzić przyjdzie ludzkie dusze. / Stąpać będzie nad dachami domów, / Rozpłomieni Bożą maszynerię”. To z quraquackiego modlitewnika. Art sądził, że mogła to być przepowiednia na temat Drugiego Załamania na Quraquie. Czasowo nawet by się zgadzało.
— Zawsze są jakieś przepowiednie.
Przyniesiono im zamówienie: spaghetti i kuleczki mięsne dla obojga.
— Już ci lepiej? — zapytał Carson, kiedy wykonała pierwsze natarcie.
— Tak — odparła. — Chyba tak.
— To dobrze. Mam dla ciebie wieści: wytropiliśmy horgona.
Spojrzała uradowana znad talerza.
— Dobrze — pochwaliła. — Co macie?
— No, to dość interesujące. Wiemy, że był mitycznym potworem o nader osobliwym wyglądzie: szpony, zęby, ogniste oczy, stał na dwóch nogach, a do tego miał broń. Wbudowany miotacz płomieni. — Przerwał na chwilę. — A jego zasięg widzenia wynosił trzysta sześćdziesiąt stopni.
Hutch zagarnęła do ust podwójną porcję.
— Oko horgona — szepnęła.
— Właśnie. Tak też sądzimy. Bestię łączy się na ogół z dziecięcym bohaterem Malinarem oraz z Urikiem — kimś w rodzaju quraquackiego Herkulesa. Malinar uratował przed horgonem swoją siostrę, odwracając uwagę bestii miską pożywienia. Potwór zlitował się nad dzieckiem i darował mu życie. Dziewczynie też. Wiemy, że istniało wiele podań o Malinarze, ale udało nam się zdobyć tylko to z horgonem. Urik to chyba najpopularniejsza postać z całej quraquackiej mitologii. Ważne przy tym, że był dobrze znany w czasach linearnego C.
— A więc zaczyna nam tu coś pasować — wtrąciła Hutch.
— Tak. — Nadział na widelec kuleczkę i skosztował. — Dobre — ocenił. — W każdym razie, Urik żył na początku ich cywilizacji, w świecie pełnym czarów, mrocznych zaklęć i kary boskiej dla każdego, kto odważył się zejść z utartych ścieżek. W scenariuszu tym występowało zwykle jedno bóstwo, zwyczajowo męskie, ze standardowo drażliwym usposobieniem i kodem zachowań, który nie dopuszczał żadnych wygłupów. A przy okazji — systemy monoteistyczne były w tym czasie na Quraquie dość powszechne. Istnieją szczątkowe dowody na istnienie religii politeistycznych, ale przez całe tysiąclecia oryginalne podania musiały być tak przerabiane, żeby odzwierciedlać ówczesny słuszny pogląd. A to kolejna uniwersalna tendencja.
— Jaka?
— Systemy monoteistyczne są zwykle nietolerancyjne. — Uśmiechnął się do niej ciepło i dodał o wiele łagodniejszym tonem: — To rzeczywiście bardzo miłe — oznajmił. — Kolacja z najładniejszą kobietą w Arlington w stanie Wirginia.
W podzięce Hutch wyciągnęła rękę przez stół i uścisnęła jego dłoń.
— Ktoś tam miał jakieś kłopoty z horgonem — ciągnął dalej, wracając do sprawy. — Terroryzował okolicę i ogólnie rzecz biorąc siał pogrom. Zatem wezwano Urika.
— Aha.
— Horgona można było zabić tylko w jeden sposób: przebijając mu mieczem serce.
— Raczej mało skomplikowane.
— To stara historia. Hermes i Argos.
— Co proszę?
— Taki grecki mit. Opowieść o myśliwym. Czatuje się na rodzaj ostatecznej zdobyczy — stworzenie jest niesłychanie śmiercionośne, a bohater nie może schować się w krzakach. I nie może stanąć z nim twarzą w twarz. Zatem trzeba wymyślić jakiś podstęp. W historii o Uriku potwora próbowało zgładzić wielu bohaterów — chyba w ciągu całego pokolenia. Korzystali z najróżniejszych, bardzo zmyślnych sztuczek, żeby się do niego zbliżyć. Próbowali go oślepić promieniami słonecznymi odbitymi od wypolerowanej tarczy, próbowali się podkraść przebrani za piękną horgonę, próbowali go uśpić magicznym puzonem.
Читать дальше