Hutch dobrze wiedziała, że to beznadziejne.
— Na razie dajmy spokój — zaproponował Carson. — Koniec dnia.
Popołudnie już zdążyło zmienić się w ponury, deszczowy wieczór. Hutch nie wiedziała, czy Carson naprawdę się poddał, czy miał nadzieję, że ona dostrzeże próżność ich wysiłków, ryzykowania kariery dla powodu, który większość naukowców Akademii uznawała za śmieszny. Nagle pojęła: o to właśnie chodzi. Ona rzeczywiście nie ma nic do stracenia. Była tylko pilotką, nie ryzykowała swojej kariery zawodowej. Bez względu na to co się wydarzy, z niej nikt nie będzie się natrząsał. To Carson bierze na siebie całe ryzyko — to on będzie narażony na pobłażliwe uśmiechy kolegów po fachu, to jego osąd będzie miał znaczenie.
Jeszcze raz poszli razem na kolację, do Georgetown. Ale to był błąd, bo tylko utwierdzili się nawzajem w zniechęceniu. Hutch poczuła ulgę, kiedy wreszcie znalazła się w domu. Włączyła sobie symkę i przy niej w końcu zasnęła.
Gdzieś około drugiej zerwała się, zupełnie rozbudzona. Jest jeszcze jeden test, który powinni wypróbować. Bardzo oczywisty.
Carson musi pogadać z komisarzem i trzeba będzie pociągnąć za kilka sznurków. Ale to może się udać.
Zestaw Tindle, druga strona Księżyca, poniedziałek, 24 stycznia, 2203, 11.30 czasu Greenwich
Alexander Coldfield wkroczył do swego biura, wyjrzał przez przyciemnione okna na rozległą równinę Morza Moskiewskiego, potem osunął się na fotel. Po jego lewej stronie charkotał głośno ekspres do kawy. Po księżycowej równinie maszerowały grube kolumny i pająkowate dyski Zestawu Tindle.
Coldfield uwielbiał miejsca osamotnione i wrogie. Wychował się w Bronksie, a przy pierwszej nadarzającej się okazji zwiał gdzieś do Północnej Dakoty. Odkrył w sobie pociąg do kominków i pustynnych równin, do dobrego wina i grubych warstw śniegu. Jego naczelnym hasłem stała się samotność, zaś sympatia dla krajobrazu wzrastała wprost proporcjonalnie do stopnia jego niewygody dla tubylców oraz niedostępności dla przyjezdnych.
Był etatowym urzędnikiem państwowym. Pracował już w placówkach od Manitoby do Nowego Brunszwiku. Momentem przełomowym w jego życiu stała się propozycja objęcia, w wieku lat trzydziestu dwóch, stanowiska technika i obserwatora w jednoosobowej stacji meteorologicznej na nie zamieszkanej wyspie Kaui, o dwa tysiące mil na zachód od Hawajów. Jechał z myślą, że pozostanie tam już na zawsze, i pewnie tak by się stało, gdyby nie wyniknęła sprawa z posadą na Księżycu.
Zestaw Tindle, usytuowany w rejonie krateru Ciołkowskiego, potrzebował technika-operatora. Umowa przewidziana była na rok i jeśli sobie życzył, mógł wziąć ze sobą rodzinę. Rzecz jasna, Coldfield nie miał żadnej rodziny. Z początku stanowiło to pewien problem. Jeden z ważniaków w OHR zastanawiał się w związku z tym nad jego zdrowiem psychicznym. Ale Coldfield był tak samo normalny jak każdy i przedstawił swoją sprawę nadzwyczaj przekonująco.
Na korzyść tej posady przemawiało także i to, że krater Ciołkowskiego położony jest na ciemnej stronie Księżyca. Ziemia nigdy nie będzie wschodzić Zestawem Tindle.
Z tego, co tu powiedziano, nie powinno się wyciągać pochopnych wniosków na temat mizantropijnych skłonności Coldfielda. Z całą pewnością nie był mizantropem. Naprawdę lubił ludzi, był przekonany, że w ciągu tych wszystkich lat miał szczęście do zawierania dobrych znajomości i regularnie korzystał z kanałów łączności, żeby sobie pogadać z przyjaciółmi na Ziemi. Prawda o nim była znacznie bardziej skomplikowana — dość pokaźna doza niewiary w siebie i nieśmiałości wobec obcych oraz szczera niechęć do tłumu łączyły się u niego z rzeczywistym uwielbieniem dla odległych miejsc i inklinacją do rozmyślań. (Do tego ostatniego sam nigdy by się nie przyznał.)
Tindle, w początkowych założeniach, miał się składać ze stu jedenastu w pełni sterowalnych anten, każda o średnicy szesnastu metrów. Miały zajmować powierzchnię o średnicy czterdziestu kilometrów, rozmieszczone na pojedynczych torach o długości od ośmiu do sześćdziesięciu metrów. Zrealizowano mniej więcej dwie trzecie założeń projektu, kiedy rządowi skończyły się pieniądze. Tak naprawdę nikt nigdy nie wierzył w to, że kiedykolwiek zostanie ukończony. Ale składały się nań dziesiątki tysięcy ruchomych części, które trzeba było utrzymać przy sprawności w nader nie sprzyjających warunkach. Nie można powiedzieć, że zawsze była tam jakaś praca, ale konieczność napraw zdarzała się na tyle często, by usprawiedliwić obecność Coldfielda.
Jego zadania na ogół były dość proste. Kiedy coś się psuło, systemy wykrywały dla niego źródło uszkodzenia, a on zwykle musiał tylko zrobić sobie wycieczkę do niesprawnej jednostki i wymienić jakąś mikropłytkę lub kryształ.
Można nawet powiedzieć, że wciągnęły go obowiązki operacyjne w Tindle. Harvard-Smithsonian poprosił go o pomoc przy wprowadzaniu wartości do maszyn, a kilka razy zlecił mu nawet ręczne sterowanie programami. Coldfield dobrze rozumiał — mimo nieustannych zaprzeczeń ze strony jego zwierzchników — że chcą poszerzyć jego kontakty z innymi ludźmi. Był pierwszym, który pracował przy Zestawie samotnie, przyglądano mu się więc bardzo uważnie.
Wieczór spędził nad biografią Evelyn Lister, która w swoim czasie cieszyła się wielką popularnością, ale teraz postrzegana była jako główny architekt katastroficznych warunków, jakie zapanowały w całych Stanach Zjednoczonych i w końcu przyczyniły się do ich likwidacji. Biografowie nie mieli dla niej krzty litości, a Coldfieldowi sprawiało wielką przyjemność śledzenie ich ataków. Z zasady nie lubił ludzi władzy. Nawet tych już martwych.
Zestaw skierowany był teraz na OQ 172, kwazara odległego o dziesięć miliardów lat świetlnych. Coldfield traktował swoją pracę bardzo poważnie, opanował więc podstawy astronomii. Ale nie rozumiał, na czym polega owo szczególne znaczenie kwazarów, niewiele też potrafił wywnioskować z analitycznych odczytów. Niemniej zdawał sobie sprawę, że to ma coś wspólnego ze stwarzaniem. Dlatego wzbudziło jego szczególne zainteresowanie. Został wychowany w rodzinie religijnych sceptyków. Ale tu, na ciemnej stronie Księżyca, sprawy nadprzyrodzone zyskiwały nagle na prawdopodobieństwie. Dzwonek łączności wyrwał go gwałtownie z zamyślenia. Odsunął się spiesznie od okna i przycisnął guzik odbioru.
— Tu Coldfield.
Na ekranie pojawił się Michael Surina.
— Cześć, Alex. Co tam u ciebie? — Surina był koordynatorem tego przedsięwzięcia. Uparł się, żeby dzwonić przynajmniej raz dziennie. Jego troska o samotnego pracownika Wielkiego Zestawu napawała tego ostatniego przyjaznym wzruszeniem.
— Wszystko dobrze — odpowiedział.
— Żadnych problemów?
W siedemnastce trzeba było wymienić złącze, a w jednej z łazienek (miał ich trzy) zabezpieczyć cieknącą rurę. W sumie nic, co dałoby się zakwalifikować jako coś poważnego.
— Nie, Mikę. Wszystko gra.
— Dobrze. Zmieniamy program, więc się nie zdziw, kiedy się zacznie.
— Co się dzieje?
— Chcemy prowadzić nasłuch nowego celu. A właściwie kilku nowych celów.
— Kiedy?
— Zwijamy sprawę kwazara za jakieś sześć godzin. Przy 1922 Zulu. Potem będziemy przystosowywać cały nasz rozkład. Operacja zajmie nam kilka dni.
— Kilka dni?! Trzeba będzie zapłacić kupę forsy.
— Nieważne. My to pokryjemy.
— A co powiemy McHale’owi, Abramsowi i całej reszcie? Czekali na swoją kolejkę aż półtora roku.
Читать дальше