Jeden z nich był wysokim, gadatliwym czarnoskórym mężczyzną o bardzo ostrych rysach twarzy, okolonej siwą brodą. Jego kolega, cichy Japończyk, przyglądał się Hutch z wielkim zainteresowaniem. Czarny mężczyzna nazywał się Laconda i przypominał jej dawnego nauczyciela algebry ze szkoły średniej.
Nawiązując rozmowę Hutch podzieliła się swymi wątpliwościami na temat możliwości stworzenia sztucznej grawitacji. Laconda odpowiedział jej na to długim wywodem, naszpikowanym słownictwem pełnym wysokoenergetycznych cząsteczek, ścieżek dostępu kontrolowanych przez pola magnetyczne i miejscowych zakrzywień przestrzeni. Hutch oczywiście się w tym pogubiła, ale pojęła na tyle, by móc spytać, czy jego metoda — jeśli zadziała — nie mogłaby zostać użyta do produkowania antygrawitacji.
Laconda uśmiechnął się na taki dowód bystrości swojej słuchaczki.
— Tak — odparł. — To w dalszej kolejności. A najważniejsze w tym wszystkim jest fakt, że będzie zużywała bardzo niewiele energii.
— Tania antygrawitacja? — Carson uniósł brwi. — Człowiek zaczyna się zastanawiać, do czego to wszystko doprowadzi.
Fizyk promieniał zadowoleniem.
— Przyszłość zbliża się wielkimi krokami — rzucił, zerkając na Hutch, żeby zbadać jej reakcję — a my musimy być do tego przygotowani — dokończył gładko okrągłą frazę.
Kiedy zbliżali się do Kręgu, Hutch nadal rozważała płynące stąd możliwości. Prawdziwa antygrawitacja, nie salonowy czar nadprzewodnictwa, a prawdziwy, mało kosztowny system, który zniweczy masę ciał i opór. Potrzeby energetyczne świata gwałtownie opadną.
— Można będzie — mówiła do Carsona — przesunąć kanapę jednym ruchem dłoni. Latać nad Nowym Jorkiem bez żadnego pojazdu. Nie będziemy dłużej przywiązani do ziemi pod stopami, a siła każdego z nas wzrośnie w nieskończoność. — Zamyśliła się. — Zacznie się zupełnie inne życie.
— To tylko science fiction — odparł na to Carson. — Tak nigdy nie będzie.
Japończyk podniósł wzrok znad swego komputera, rozejrzał się, żeby sprawdzić, czy Lacondy nie ma w zasięgu słuchu, i powiedział cicho:
— Pani przyjaciel ma rację, moja droga. Po prostu blaga. Rząd daje pieniądze, ale to się nigdy nie uda, a Laconda wie o tym doskonale.
Hutch z przyjemnością wracała na Winckelmanna. Szła przez wejściowy korytarz, wkroczyła przez główne wejście, które znajdowało się na szczycie statku, przeszła przez mostek (technik sprawdzał właśnie systemy nawigacyjne), cisnęła swoje torby na podłogę i ruszyła na inspekcję. Miała dość czasu, żeby zakwaterować się na stacji, ale wolała poczucie bezpieczeństwa i swobody we wnętrzu znajomego kadłuba.
Na biurku stała oprawiona fotografia Cala sprzed dwóch lat. Zaraz po ich spotkaniu. Miał na głowie za dużą czapeczkę golfową, która kiedyś wydawała się jej taka urocza. A właściwie nadal tak uważała. Wzięła zdjęcie z blatu i wsunęła, twarzą do spodu, do prawej górnej szuflady. Mocno po czasie…
Po statku kręcili się pracownicy techniczni. Hutch udała się do pierścienia C, żeby skontrolować zapasy. Rejestr inwentarza wykazywał, że żywności i wody starczy dla sześciorga ludzi na osiem miesięcy. Sprawdziła to osobiście, zanim pokwitowała.
Dwie godziny później spotkała się z Carsonem w Vega South. Spieszyło mu się do odlotu dokładnie tak samo jak jej.
— Wściekłbym się, gdyby mi to teraz odwołali — powiedział.
— Spokojnie. Wszystko będzie dobrze.
Siedzieli przy narożnym stoliku popijając drinki.
— Wszystko dzieje się tak szybko — mówił Carson. — Musimy pomyśleć trochę nad tym, jak w ogóle zamierzamy poprowadzić tę ekspedycję, co chcemy osiągnąć, jakie mogą wystąpić komplikacje. Na przykład: co zrobimy, jeżeli rzeczywiście znajdziemy tam jakąś supercywilizację?
— Wyniesiemy się stamtąd najszybciej jak się da, wrócimy i zdamy raport. Sądziłam, że Horner wyraził się w tej kwestii dość jasno.
— Ale raporty możemy zdawać i bez wracania na Ziemię. Czy rzeczywiście wysyła się grupę badaczy taki kawał drogi tylko po to, żeby wcisnęli guzik alarmowy?
— Zakładam, że nie uśmiecha mu się kolejna tragedia.
— Ale jak mamy uniknąć ryzyka? Słuchaj: jeśli wrócimy i powiemy, że ktoś tam jest, a ten ktoś dokonywał lotów międzygwiezdnych już dwadzieścia tysięcy lat temu, to w jaki sposób ktokolwiek inny może zbliżyć się do nich nie dostrzeżony? Nie. Tak naprawdę Horner chce rzetelnych danych. Ale nie może nam tego powiedzieć wprost. Musi zakładać, że będziemy na tyle sprytni, że sami się połapiemy. Jeśli oni tam są, przywieziemy dość danych, niezbędnych, żeby dało się sensownie zaplanować następną misję. Ale ile to jest „dość”?
Ziemia jarzyła się ciepło w słonecznym świetle.
— Czy chodzi o tę samą rozmowę, o której mi już opowiadałeś?
— Hutch, czasem trzeba umieć czytać między wierszami. Nie chce, żebyśmy stracili statek ani żebyśmy dali się odkryć. — Carson wyglądał teraz lepiej niż kiedykolwiek przedtem. Stracił trochę na wadze, promieniał energią i uśmiechał się ciągle po dziecinnemu. — Ale potrzeba mu więcej niż tylko „jechać — nie jechać”.
„No cóż, wszystko jedno” — pomyślała. W każdym razie ona i tak będzie dobrze się bawić. W końcu to jest właśnie ta podróż, o której zawsze marzył Richard.
Janet Allegri i George Hackett przyjechali kwadrans po siódmej. Weszli na pokład razem, ramię w ramię. Janet wyglądała świeżo i była pełna inicjatywy. Miała na sobie biało-niebieski kombinezon z naszywką quraquackiej misji. Jasne włosy były krótko przycięte, w wojskowym stylu, a poruszała się ze zwykłą sobie rzutkością. Hutch patrząc na nią poczuła ukłucie zazdrości, co naprawdę ją zaskoczyło.
George kroczył spokojnie u boku Janet — na jeden jego krok przypadały jej dwa. Wokół szyi zawiązany miał sweter i wymachiwał sportową torbą z syntetycznej skóry. Wyglądali, jakby wybierali się na wycieczkę do lasu.
Hutch spotkała ich na szczycie rampy wyjściowej. Od powrotu ze Świątyni oboje przebywali poza Waszyngtonem, nie widywała więc żadnego z nich. Uścisnęli się i wymienili po kilka miłych słów.
— Mówiłeś, że już nie będziesz wyjeżdżał do pracy terenowej — powiedziała do George’a. — Tak szybko znudziło ci się w domu?
Uśmiechnął się szeroko.
— Nie — odparł. — Frank poprosił, żebym leciał z wami, więc lecę. — Zawahał się przez moment. — No i wiedziałem, że ty też będziesz.
Hutch złapała spojrzenie Janet, które mówiło wyraźnie: „Oho! Co my tutaj widzimy?”
— Dzięki — odpowiedziała zadowolona. Sprawiło jej przyjemność, że nie zatarła mu się zupełnie w pamięci.
Wprowadziła ich do Winka, pokazała, gdzie mają upchnąć bagaże, i rozdała plakietki i kubki z emblematami ich misji. Emblemat przedstawiał osiemnastowieczny czteromasztowiec płynący na pełnych żaglach przez ocean chmur, nad którym jaśniała duża gwiazda. Na górze widniała nazwa „Beta Pacifica”, pod spodem hasło: „Naprzód”.
Kiedy się rozgościli, zaczęli leniwie spacerować po statku, prowadząc swobodne rozmowy o tym, co każde z nich porabiało, a także o czekającej ich misji. Hutch wyjaśniła im, jak wpadli na trop Bety Pac i wyświetliła na monitorze diagram sygnału.
— Trudno tu dojrzeć jakiś powtarzający się wzór — zauważyła Janet.
— Ale tam jest — zapewniła ją Hutch.
George przyglądał się przez chwilę.
— Kto jeszcze o tym wie? — zapytał.
Читать дальше