Zgłosiła się Janet z Winka z pytaniem, czy wszystko w porządku.
— Tak. Schodzę teraz do zatoki Eddiego. — Starannie unikały wszelkiej publicznej wzmianki o tym, co naprawdę zaprzątało ich myśli. Zastanawiały się przedtem, czy nie ustalić jakiegoś kodu, ale uznały, że to zbyt niebezpieczne.
Ich oczy spotkały się, a podniecenie Janet poważnie groziło wybuchem.
— Tu wszędzie cicho — powiedziała, co miało znaczyć: ona też niczego nie zaobserwowała.
Trzy minuty później Alfa wylądowała, dokładnie wtedy, kiedy Janet łączyła ją z Winka ze stacją orbitalną. Z ekranu przywitało ją wołowate spojrzenie Harveya Silla.
— O co chodzi, Winckelmann?
— Mówi Hutchins. Przykro mi, że przeszkadzam, ale wydaje mi się, że możecie mieć kłopoty.
Przekrzywił głowę tak, żeby móc jej się przyjrzeć spod półprzymkniętych powiek.
— Prowadzicie skanning o krótkim zasięgu?
— Oczywiście, że prowadzimy. — Popatrzył gdzieś poza ekran. Majstrował przy konsolecie. Coś do kogoś powiedział.
— Jedna z waszych śnieżek mogła się obluzować. Sprawdźcie na północnym wschodzie, w odległości około dwóch i pół tysiąca kilometrów.
— Chwileczkę, Winckelmann. — Westchnął. Czuła wyraźną przyjemność słysząc, jak z jego głosu znika ton pogardy, zastępowany stopniowo zainteresowaniem, a w końcu konsternacją.
— Jestem zaskoczona, że nie prowadzicie namiarów — rzuciła niewinnie. — To poważne uchybienie.
— Sukinsyn. — Jego głos podniósł się o oktawę. — Skąd u licha się tam wziął?!
Wzruszyła ramionami, ale on wcale już na nią nie patrzył. Wyciągnął rękę przed siebie, poza zasięgiem ekranu.
— Cholera, Luise. — Zaczął gwałtownie stukać w klawiaturę, potem wskazał komuś wyciągniętym palcem. — Tam. No, tam. — Rzucił okiem na Hutch. — Dziękuję pani. — I ekran pociemniał.
— Dajcie mi znać — odpowiedziała mu Hutch w ciszy swej kabiny — jeśli mogę w czymś pomóc.
Truscott znalazła się w centrum operacyjnym w niecałą minutę. Wciąż jeszcze rozbrzmiewały dzwonki alarmów, a wszystkie kanały łączności wypełniły się rozgorączkowanymi głosami.
— To nie pomyłka? — Wpatrzyła się intensywnie w obiekt, zwielokrotniony teraz na dwunastu ekranach sytuacyjnych, kontrolnych.
Harvey Sill otarł wargi wierzchem grubej dłoni.
— Nie, naprawdę leci i jest coraz bliżej. Jak jakaś cholerna bomba.
— Skąd się tu wzięła?
Harvey rozłożył ręce w bezsilnym geście.
— Ktoś musiał coś schrzanić.
— Ile mamy czasu?
— Siedemnaście minut.
— Gdzie uderzy?
— Nadlatuje z góry. Kąt uderzenia wyniesie jakieś osiem stopni. Wygląda na to, że łupnie prosto w dział inżynieryjny. — To była oś stacji. — Istnieje szansa, że uderzy w rondo. Ale to niewiele zmienia. Przejdzie przez nas na wylot jak rozpalony nóż.
— Która część ronda jest najbardziej zagrożona?
— Niebieska.
Ktoś wyłączył alarmowe dzwonki.
— Zabierzcie stąd wszystkich. Harvey, przygotuj ewakuację. Jeff, nadaj SOS do Winckelmanna. Poproś, żeby zjawili się tu biegiem. — Otworzyła kanał do sekcji inżynieryjnej. — Will?
Chwila ciszy.
— Jestem, Melanie. Co się dzieje?
— Będziemy mieli kolizję. Berdzo poważną. Pozbieraj wszystkich i wiejcie stamtąd.
— Kolizję?! Z czym?!
— Ze śnieżką-uciekinierką. Tylko nikogo tam nie zostawcie.
Usłyszała, jak klnie pod nosem.
— Już idziemy. Ale trochę nam zajmie pozamykanie tego wszystkiego.
— Bądźcie tu za pięć minut. Potrzebujecie pomocy?
— Nie. — Kolejna wiązka przekleństw. — Słuchaj, jaką ma wielkość? Możemy stracić zasilanie w całej stacji.
— Bez żartów — warknął Sill.
Trzej członkowie załogi wbiegli szybko do centrum dowodzenia, zajęli miejsca przy pomocniczych konsoletach i natychmiast się podłączyli. To była grupa ZBK — Zespół Bezpośredniej Koordynacji. W razie zaistnienia niebezpieczeństwa mieli koordynować łączność i działania ewakuacyjne.
Jeff Christopher, oficer dyżurny, podniósł wzrok znad ekranu.
— Obliczyłem, że ma jakieś trzynaście ton.
— Mamy szczęście — wtrącił Sill. — Jest nieduża.
— Zbliża się z prędkością jakichś siedmiu tysięcy na godzinę. — Stuknął palcem w słuchawkę, posłuchał chwilę i pokiwał głową. — Melanie — zawołał — z Winckelmanna zgłosili, że nie mają pilota na pokładzie. Nikt z nich nie wie, jak ruszyć to draństwo.
Truscott zapatrzyła się w widoczną na ekranach ciemność.
Sill z westchnieniem opadł na fotel.
— Nie uda nam się zabrać stąd wszystkich.
— Wiem. Mamy coś jeszcze w pobliżu?
— Nie na tyle blisko, żeby mogło pomóc.
— Dobra. — Włączyła ogólny kanał. — Mówi Truscott — zaczęła opanowanym głosem. — Spada na nas jedna ze śnieżek. Kolizja nastąpi za trzynaście minut. Proszę opuścić stację.
— Mamy dwie kapsuły i wahadłowiec. Do każdej kapsuły możemy wsadzić po troje ludzi plus pilota. To o jednego więcej, niż jest przewidziane, ale damy radę. Następnych dwunastu możemy wpakować do wahadłowca.
— Czternastu.
— Cholera, Melanie, nie pomieści czternastu.
— Wybierz niedużych. Zrób to. Ilu nam w takim razie zostaje?
— Czworo — odparł Sill. — Ja i ty. I jeszcze dwóch.
Myślała, żeby kazać mu odlecieć, ale zamiast tego skomplementowała go zachowując milczenie.
Wśród przytłaczającej ciszy, jaka między nimi zapadła, zadźwięczały głosy:
— Zgłaszam, że sektor A jest zabezpieczony.
— Terri, nie wiem, co z Dave’em. Sprawdź w jego kwaterze.
— Nie, Harold, nie przychodź tutaj. Masz lecieć w kapsule. Z Julie i Klausem… Tak, mówię poważnie. Rusz się.
— No, przecież musi gdzieś być.
Dziewięć minut.
— Poproś o dwóch ochotników. Jeff, wyłącz wszystko i idź. Już cię nie potrzebujemy. — Zanim zdążył zastosować się do jej rozkazu, dodała: — Ale najpierw przynieś mi kilka poduszek.
— Ile?
— Ile zdołasz. Szybko.
Sill zmagał się ze swoim zadaniem.
— A może poprosić twoich ludzi, żeby zostali? Zwierzchników?
Spojrzała na niego w przypływie nagłej sympatii.
— Oni boją się tak samo jak wszyscy inni — odparła. — Nie mogę nikomu nakazać, żeby został. Harvey, możemy tu zginąć. Chcę mieć przy tym odpowiednie towarzystwo.
Obserwowała, jak pracownicy obsługi technicznej suną niechętnie w stronę wyjść. Wiedzieli, że nie dla wszystkich starczy miejsca, więc ich oczy prześlizgiwały się po niej niepewnie. Byli zakłopotani. Dwoje z nich podeszło do niej: Max Sizemore, który dotknął jej ramienia w zadziwiająco bezpośrednim geście, i Tira Corday, która wymamrotała tylko „dzięki” i już jej nie było.
Sill rozmawiał z łanem Holmem z grupy antarktycznej. Próbował zorganizować szybką pomoc dla ludzi w kapsułach, w których zapasy powietrza wystarczą tylko na osiem godzin. Danielle Lima, szef grupy logistycznej stacji, pochylała się nad mikrofonem, wydając komuś polecenia, ale ani na chwilę nie odrywała wzroku od Truscott. Rysy jej twarzy stężały w bezruchu. Była młodą, smukłą brunetką, bystrą i ambitną, świetnym pracownikiem — kobietą u progu życia. A teraz z tej ślicznej twarzy odpłynęły wszystkie kolory. Rozłączyła się, ale jej oczy nadal utkwione były w dyrektorce.
— Zostaję — rzuciła i szybko odwróciła się plecami.
— Dzięki — odparła Truscott, spoglądając na jej plecy. Ale wyglądało na to, że Danielle jej nie słyszy.
Читать дальше