Karl wszedł do komory łodzi. Była pusta. Przeszedł energicznym krokiem po chodniku, który okalał basen doku, i upuścił swoje bagaże przy torbach Janet.
— Jestem gotowy — powiedział do niej.
Prawie całe pomieszczenie wypełniały kontenery Eddiego. Była ich ponad setka.
— Czy naprawdę to wszystko musimy wlec ze sobą na statek?
— Zaraz przyjadą następne — odparła Janet znużonym głosem. — Karl, co będziesz robił, kiedy wrócisz do domu?
— Mam dostać posadę w Institut von Archaologie — starał się, żeby zabrzmiało to skromnie. Ale oboje wiedzieli, że to prestiżowa propozycja.
— Gratuluję. — Ucałowała go w policzek. — Ja nie wiem, co będę robić. — Już od miesiąca mieli listę oferowanych miejsc pracy. Kilkoro z nich Akademia zatrzyma na własnej liście płac, reszcie spróbuje znaleźć jakieś zajęcie. Większość z nich, tak jak Karl, wyląduje w klasie.
— Chciałabym zostać w terenie — dodała. — Ale lista oczekujących na Pinnacle i Nok jest okropnie długa.
— Dwa lata, jak ostatnio słyszałem — dorzucił Karl. Allegri była cholernie dobrym archeologiem. I doświadczonym. Ale to całkiem podobne do Akademii, że ją zmarnuje, że zaproponuje jej uczenie studentów młodszych lat. — Może zrobią jakiś wyjątek dla ludzi stąd. — Dostrzegli zbliżające się światła łodzi. — Każ Henry’emu, żeby szepnął za tobą słówko.
Woda w basenie zaczęła się burzyć.
— Szkoda tego wszystkiego — powiedziała. — Henry z pewnością zasłużył sobie na coś lepszego.
— On jeszcze nie powiedział ostatniego słowa — odrzekł Karl. — Chce mieć linearne C. I nie byłbym taki pewien, czy go w końcu nie dostanie.
PLIK SIECI BIBLIOTECZNEJ
Jak większość mitycznych herosów, Malinar może mieć odległą podstawę historyczną. Jeżeli tak, to rzeczywistość jest tutaj beznadziejnie przepleciona z baśnią. Bohater ten pojawia się w okresach odległych od siebie o tysiące lat. Jest to niewątpliwie związane z niezwykle długą historią Quraquatczyków i z brakiem postępu technicznego, jaki nastąpił po wyczerpaniu surowców naturalnych i który doprowadził w końcu do efektu teleskopowego: każda następna era zaczęła przypominać dawniejszą.
Choć epoka Malinara poprzedza wzniesienie Knotyjskich Wież o prawie tysiąc lat, wedle mitu odwiedził on to święte miejsce, żeby porozmawiać z Bóstwem. Świątynia stała wtedy na półce skalnej wysoko nad poziomem morza. Znajdujemy się w posiadaniu tabliczki, która zdaje się obrazować to zdarzenie.
Niestety, większość cyklu o Malinarze zaginęła. Nie znamy ani powodów owego spotkania, ani nie wiemy, co z niego wynikło. Wiemy jedynie, że Quraquatczycy nie mogli sobie wyobrazić, aby ich wielki heros nie odwiedził w którymś okresie swego życia imponującej świątyni na północnym wybrzeżu.
Linda Thomas, „W Świątyni Wiatrów” Harvard University, 2211
Seapoint, środa 14.18
— Szczerze żałuję, że to znaleźliśmy, Hutch. — George Hackett był bardzo zmęczony, ale i tak zdołał jakoś zachować pogodny wygląd. — Gdyby tylko ode mnie zależało, dalibyśmy sobie z tym spokój. Ja już jestem gotowy, żeby jechać do domu.
— Długo tu już jesteś?
— Cztery lata.
— Kawał czasu.
— Dla mnie jak wieczność. — Siedzieli sami we dwójkę w świetlicy, rozkoszując się kawą i grzanką. Za szybami poruszało się morze. — Chyba nie będę już więcej jeździł w teren.
Hutch cieszyło towarzystwo George’a. Bardzo podobał jej się ciepły blask jego oczu i ta ujmująca delikatność. Odżywały dawne namiętności. Kiedy byli razem, chciało jej się paplać bez umiaru. Ale trzymała uczucia na wodzy i utrzymując dyskretny dystans, czekała, aż on zrobi pierwszy krok. Kiedy go zrobi — jeśli w ogóle go zrobi — będzie musiała przytrzymać go na odległość, dopóki nie dotrą do domu. Wymagał tego jej profesjonalizm. Z doświadczenia wiedziała, że na pokładzie statku nie da się niczego utrzymać w sekrecie.
— Dlaczego, George? — zapytała teraz bez przesadnego zaangażowania w głosie. — Twoja kariera wiąże się z pracą w terenie, prawda?
Potrząsnął przecząco głową.
— Nie jestem archeologiem. Jestem inżynierem. Przyjechałem tu tylko dlatego, że nadarzyła się taka okazja i pomyślałem sobie, że będę miał możliwość podróżowania. — Roześmiał się.
— No cóż, z całą pewnością miałeś.
— Tak, rzeczywiście. — Obrzucił ją tęsknym spojrzeniem. — Wiesz, Hutch, jesteś śliczna. Warto było tu przyjeżdżać choćby tylko po to, żeby cię poznać.
Teraz jej oczy z kolei zapłonęły ciepłym blaskiem.
— To miło z twojej strony.
— Mówię serio.
Wiedziała, że to prawda.
— Co będziesz robił, kiedy przyjedziesz do domu? Popatrzył jej w oczy.
— Znajdę sobie takie miejsce, gdzie są zielone parki i mnóstwo słonecznych dni. I gdzie wszystkie kobiety wyglądają tak jak ty. — Wyciągnął dłoń i musnął jej policzek.
Eddie Juliana nie ustawał w pracy — nieprzerwanie zapełniał kolejne kontenery.
— Zabierzemy wszystko — oznajmił. — Tak czy inaczej, uratujemy wszystko. — Nalegał, by Hutch pracowała wydajniej. — Te — wskazał. — Muszą pójść najpierw. Musimy być przewidujący. Dajmy spokój z tym, co już jest przy pomoście. Na wypadek, gdyby Truscott posłała nam jakieś następne bomby. — Wpatrzył się w sufit, jakby próbował dojrzeć jej postać w górze, na stacji kosmicznej. — Tak — powtórzył. — Załaduj te. — Wskazał ręką rząd czerwonych plakietek. — A ja wezmę pozostałe. — Pokiwał głową. — Z całą pewnością.
Hutch zaczęła się o niego martwić.
— Przy drzwiach — rzucił, kiedy wchodzili do jego warsztatu, zupełnie nieświadom jej troski. Wskazywał jej trzy kontenery. — To jest broń. Z tego dolnego posterunku. — Ruszył po pierwszy z nich, sygnalizując Hutch, żeby podjechała wózkiem. — Cokolwiek by się działo, tych nie możemy stracić. Są bezcenne. — W normalnych warunkach zaczęłaby zrzędzić albo by zastrajkowała. Ale żal jej było Eddiego, więc robiła co mogła. — W pokoju obok jest jeszcze jeden z czerwonym — dodał.
Ale ten kontener nie był zapieczętowany. Zajrzała do środka.
— Trzeba tu kropli poli-szóstki — powiedziała.
— Zajmij się tym. — I wystrzelił w kierunku łazienki.
Wzięła do ręki pistolet, wycelowała do wnętrza kontenera i pociągnęła za spust. Na zawinięte w plastykową płachtę eksponaty chlusnął gęsty, biały strumień, a pomieszczenie wypełnił lekko cierpki zapach. Obserwowała, jak piana rośnie, po chwili przerwała strumień. Poli-szóstka zaczęła się rozdymać, a Hutch wycelowała pistolet w kierunku wyimaginowanej Melanie Truscott. W drzwiach znów pojawił się Eddie i spojrzał na nią niecierpliwie. Wycelowała w niego lufę pistoletu, a spoczywający na cynglu palec napiął się lekko.
— Paf! — zawołała.
— Paf? — zapytał obojętnie w odpowiedzi na jej dowcip.
Nie był w nastroju do żartów. Zatrzasnął wieko kontenera i wtoczył go na wózek.
A Hutch zaczął świtać w głowie pewien pomysł.
— Eddie, ile my tego mamy?
— Poli-szóstki? Pełno. A dlaczego?
— Jak to działa?
— Nie znam się na chemii — odparł. — Bierze się do tego dwie beczki. — Miała je tuż przed nosem, opatrzone napisem „A” i „B”. — Są w nich oddzielne składniki. Dopóki nie zostaną połączone, nic się nie dzieje. Łączą się właśnie w pistolecie. Kiedy to nastąpi, uretan rozszerza się i twardnieje. Sposób znany od wieków.
Читать дальше