— Dobra. — Głos Janet zmienił się, przybrał rozkazujący ton. — Zwiewaj stamtąd. Do wahadłowca. Ale już!
Hutch zerwała się do biegu. W tej samej chwili zobaczyła, jak Janet wyskakuje z kabiny łodzi, wymachując ogromnym kluczem. Stwór zwrócił się teraz ku niej. Śmignęły czułki, szczęki rozwarły się, a oczy cofnęły się na swoich słupkach. A Janet, śliczna, salonowa Janet, wkroczyła w tę podrygującą plątaninę i z całej siły zdzieliła stwora kluczem w łeb. Z czaszki buchnął zielony syrop; stwór zachwiał się. Oboje upadli i stoczyli się do wody. Skłębiona masa zniknęła pod wodą.
Hutch zaparło dech, rzuciła się na pomoc. Woda pieniła się pod uderzeniami licznych odnóży. Wynurzyli się. Janet złapała się platformy i wymierzyła kolejny cios w jedną ze szczęk. Stworzenie rozsypało się w kupkę połamanych patyków i odpłynęło uniesione prądem.
Hutch opadła na kolana i przytrzymała Janet, zanim ta zdołała odzyskać oddech. Kiedy doszła do siebie, zapytała, czy z Hutch wszystko w porządku.
Hutch czuła się upokorzona.
— Dlaczego nie wzięłaś broni? — zapytała.
— Wzięłam. Pierwszą, jaka wpadła mi w ręce.
Teraz przyszła kolej na Hutch, żeby się rozzłościć.
— Czy wy, ludzie, nie macie tu pulserów?!
Janet roześmiała się. Była cała posiniaczona i nadal ciężko dyszała. Włosy oblepiały jej twarz, a z kilku ran sączyła się krew. Ale dla Hutch wyglądała znakomicie.
— Gdzieś tam są. Ale wydawało mi się, że chciałaś, żebym się pospieszyła.
Hutch próbowała sprawdzić, czy nie jest ranna, ale Janet upierała się, że nic jej nie jest. Rany nie wyglądały groźnie.
— Dzięki — powiedziała.
Janet objęła ją ramieniem. Pola siłowe zaiskrzyły się.
— Dostaniesz jeden w domu — powiedziała. — Ale nie rób tego więcej, zgoda?
— Czy naprawdę był niebezpieczny? — zapytała Hutch. — Bo właściwie tylko stał i się gapił.
Bitwa przybrzeżna dobiegła końca. Kilka futrzastych stworzeń przyglądało się morzu ze skalistej półki, z dala od niebezpieczeństwa.
— To coś lubi przekąsić z rana plażową małpą — odparła Janet wskazując na nie ręką. — Wydaje mi się, że ten tutaj po prostu nie wiedział, czy cię do nich zakwalifikować.
Kosmik — Południowy Punkt Kontrolny, wtorek, 9.00, czasu Świątyni.
Żywe światy były niesłychanie rzadkie. A wydawało się, że z tej przyczyny, iż jowiszowe planety także nie należały do najczęściej spotykanych. W systemie słonecznym Jowisz miał zdolność zmieniania toru komet, dzięki czemu obniżył liczbę poważnych zderzeń do około jednej czwartej tego, czego można by się spodziewać w innych warunkach — a tym samym przyczynił się do rozwoju życia na Ziemi.
Quraqua ze swym dobrze funkcjonującym ekosystemem, niemal ziemską grawitacją, dostatkiem wody i brakiem właściciela wydawała się darem od Boga dla udręczonej rasy ludzkiej. Nie mogło być inaczej: pierwsza terraformacja na pełną skalę musiała się odbyć właśnie tutaj. To była nasza Druga Szansa, okazja, by zastosować w praktyce wszystkie bolesne nauczki z Ziemi. Tutaj znajdzie dom zupełnie nowa rasa istot ludzkich.
Idealiści stworzyli wielką obfitość planów, które mają na celu zapewnienie, by dzieci Quraquy traktowały ten świat i siebie nawzajem z należytym szacunkiem, W gwiazdy nie będzie się eksportować nacjonalizmów ani industrialnego wyzysku. Nie dozwoli się, aby zakorzeniły się tutaj ignorancja i bieda. Różnorakie rasy i religie będą żyć w harmonii, a ideologie, które w złych starych czasach bywały zarzewiem podziałów, tutaj znajdą dla siebie kamienisty ugór.
Ian Helm — jak całe rzesze innych — uwierzy w to dopiero, jak sam zobaczy.
Z tej całej Quraquy może coś i wyjdzie — ale sama będzie dyktować warunki. Nigdy nie stanie się taką utopią, jaką proponują jej projektodawcy. Wiedział o tym na pewno. A to, że tylu decydentów projektu „Nadzieja” nie wiedziało, powodowało, że musiał zakwestionować albo ich kompetencje, albo sprawność umysłu.
Projekt „Nadzieja” niełatwo osiągnął nawet i tę początkową fazę swojej realizacji. Obrońcy środowiska protestowali przeciwko odciąganiu funduszy stamtąd, gdzie były rozpaczliwie potrzebne. Ludzie Chrystusa odrzucili wszelkie próby opuszczenia planety jako niezgodne z planem Bożym, a zatem bluźniercze. Nacjonaliści i aktywiści rasowi żądali wyłącznych praw do nowego świata. Moraliści grzmieli na temat zagłady całych gatunków, jaka w nieunikniony sposób wiązać się będzie z terraformacją planety. Istniały też poważne obawy, czy wystarczy dobrej woli polityków i funduszy na tak długi okres, by próbować zapewnić choćby cień powodzenia.
Mimo to Helm gotów był przyznać, że sam nie ma żadnego lepszego pomysłu. Ubytki lasów, zanieczyszczenia, urbanizacja — wszystko to posunęło się już tak daleko, że zdołało minąć niejeden punkt, z którego nie ma już odwrotu. Istniały poważne obawy, że nawet gdyby jutro zniknęli ludzie — wszyscy co do jednego — Ziemia i tak potrzebowałaby tysiącleci, by odzyskać dawną formę.
W tym wszystkim nie brakło też i paru jaśniejszych stron — dzięki nim Helm był w stanie utrzymać lukratywne stanowisko i zrobić przyzwoitą karierę w swojej specjalności. Zajmował się inżynierią planetarną, a tytuł obronił jeszcze w latach sześćdziesiątych, kiedy o gwiazdach myśleli na poważnie tylko astronomowie. Napisał pracę o problemie Wenus, gdzie szacunkowe wyliczenia dotyczące możliwości przystosowania planety do zamieszkania rozciągały proces w całe stulecia. (Mars, rzecz jasna, w ogóle nie wchodził w rachubę z powodu niskiej grawitacji, która w szybkim tempie pozbawiłaby nas mięśni.)
Drugim kandydatem był Nok. Ale był już zamieszkany. I podczas gdy na Ziemi istniał i działał ruch, który opowiadał się za zasiedleniem i wykorzystaniem tego rajskiego ogrodu, na najbliższą przyszłość nadal obowiązywała polityka nieinterwencji.
A to jeszcze jedna przyczyna, dla której projekt „Nadzieja” za wszelką cenę musi się udać.
Prawie czterdzieści procent quraquańskich zasobów wodnych zamarzło w okolicach biegunów. Początkowa faza projektu zakładała ich uwolnienie. Oceany się przepełnią, lądem popłyną nowe rzeki i — przy odpowiednim nadzorze — rozpoczną się zmiany klimatyczne.
Helm często rozmyślał nad tym, że wprawdzie byli ludzie, którzy mieli pod kontrolą znacznie potężniejszą broń, jednak nikt nigdy poza nim jej nie użył. Nikt nigdy nie zrobi większego „bum” niż Ian Helm, kiedy za trzy dni włączy swój arsenał broni nuklearnej wraz z naziemnymi i orbitalnymi miotaczami strumieni cząsteczkowych. Temu nie dorówna nawet Harding, przy drugim biegunie. To prawda — mimo że systemy rekonfiguracji rozmieszczone zostały równolegle. Ale lodowa czapa na południu leżała dość niestabilnie na swoich wąskich paskach lądu, a dno morskie usiane było wulkanami. Helm wierzył, że uda mu się sprawić, by niektóre wulkany dołożyły własną cząstkę do wspólnego wysiłku.
Czapy miały zostać stopione jednocześnie. Nikt nie był w stanie przewidzieć, co mogłoby się stać z ruchem obrotowym planety, gdyby gwałtownie zmniejszono ciężar jednego tylko bieguna.
Helm wrócił do swojej kwatery po kontroli w terenie, dokładnie w tej samej chwili kiedy Janet Allegri sięgała po klucz francuski na biegusa. Wyniki inspekcji w pełni go satysfakcjonowały — wierzył, że lodowe płachty roztopią się na jeden jego sygnał.
Wleciał na pokład swej kapsuły, okrążywszy z tuzin czerwono poplamionych szałasów i lądowisk, które składały się na południowy odcinek „Nadziei”.
Читать дальше