— No dobrze — zgodziła się. — Postaram się nikogo nie urazić.
Nad kolumnami nie było już dachu, promienie słoneczne przesączały się między filarami. Przystanęli, żeby przyjrzeć się płaskorzeźbom. Trudno było cokolwiek zobaczyć przez warstwę błota i postępujące zniszczenie, ale Hutch dojrzała coś, co przypominało wschód słońca. I — albo potwora morskiego z czułkami, albo drzewo. Świątynia Wiatrów wyglądała w każdym razie bardzo solidnie. Masywnie. Zbudowano ją na całe wieki. Ta przypominająca siodło struktura dachu na suchym lądzie dodała jej aerodynamicznego wyglądu. Hutch zastanawiała się, czy był to zamierzony efekt.
— Kto ją nazwał? — zapytała. Wiedziała, że tubylcze nazwy obowiązywały tylko wtedy, kiedy dało się je odnaleźć (i wymówić). Kiedy tych zabrakło, zwykle dopisywała wyobraźnia i poczucie humoru.
— Prawdę mówiąc — odpowiedział Richard — w ciągu wieków nadawano jej kilka różnych nazw. Czaty. Przydrożna. Tarcza Południa — tę nazwę wzięto od gwiazdozbioru. I pewnie jeszcze jakieś, których nie znamy. „Świątynia Wiatrów” to jedna z niedawnych nazw. Odkryła ją Eloise Hapwell i to ona w końcu dokonała wyboru. A tak przy okazji: nazwa ma sugerować przemijanie. Rozmigotany płomyk świecy wśród wietrznej nocy.
— Gdzieś to już słyszałam.
— To obraz dość rozpowszechniony wśród wszystkich ziemskich kultur. A także wśród niektórych na Noku. To uniwersalny symbol, Hutch. Właśnie dlatego kościoły i świątynie są tradycyjnie budowane z kamienia — dla przeciwwagi. Mają sugerować, że przynajmniej one są solidne i trwałe — jak trwała jest wiara.
— Przygnębiające — powiedziała. — Wszyscy mamy obsesję śmierci, co? — Motywy przemijania i śmierci miały szczególne znaczenie w każdej kulturze, o jakiej słyszała, ziemskiej czy pozaziemskiej.
— Wszystko co najważniejsze — odpowiedział jej Richard — jest też najbardziej powszechne. Właśnie dlatego nigdy nie będzie prawdziwych obcych.
Na kilka chwil pogrążyła się w milczeniu.
— Ile to może mieć, ze dwa tysiące lat? — Miała na myśli kolumnadę.
— Mniej więcej tyle.
— Dlaczego były dwie świątynie?
— Jak to: dwie?
— No, te Wieże Knotyjskie. To także było miejsce kultu, prawda? Czy wszystkie należały do tego samego kompleksu świątynnego?
— Nie wydaje nam się, Hutch. Ale tak naprawdę niewiele jeszcze potrafimy powiedzieć. — Wskazał ręką w kierunku zacienionego wejścia. — Tędy.
Popłynęła za nim. W mrocznej wodzie jarzyły się lampki wskazujące drogę: czerwone i zielone, bursztynowe i niebieskie. Oboje włączyli latarki na przegubach rąk.
— Czy Świątynia i Wieże reprezentują te same wierzenia?
— Tak. W tym sensie, że i tu, i tam uznawano jedno uniwersalne bóstwo.
— Żadnych panteonów.
— Tak. Ale musisz pamiętać, że nie znamy prapoczątków tych ludów. Kultury, które zdołaliśmy zbadać, już pojęły zasadniczą jedność świata. A tej świadomości nie przeżyje żaden zbiór bóstw.
— Jeżeli dobrze zrozumiałam Franka, to gdzieś tutaj znajduje się starożytna elektrownia.
— „Gdzieś tutaj” to właściwe określenie. Jeszcze dokładnie nie wiadomo gdzie. Henry odnalazł fragmenty starego generatora i kawałki tablic rozdzielczych rozrzucone po całej okolicy. Pewnie wiesz, że przez całe tysiąclecia było tu skrzyżowanie wszystkich najważniejszych szlaków. Jedna z dróg prowadziła z głębi lądu i łączyła się z nadbrzeżnym traktem niedaleko miejsca, w którym się teraz znajdujemy.
— Tak — potwierdziła. — Widziałam ją.
— Ale zanim stała się traktem, płynęła tamtędy rzeka. Leżała pewnie o wiele niżej niż obecnie. W każdym razie ta rzeka wpadała do morza, a elektrownia musiała stać gdzieś nad jej brzegami. Ale to było okropnie dawno temu — dwadzieścia pięć tysięcy lat. A może i więcej… — Ton jego głosu nieco się zmienił. Hutch wiedziała, jak pracuje umysł Richarda, miała świadomość, jak głęboko odczuwa obecność duchów przeszłości, jak spogląda za siebie i widzi koryto starożytnej rzeki i nadmorskie miasto łyskające światłami elektrycznych lamp. Przystanęli przy jakiejś niszy. — Popatrz tutaj — zachęcił ją i skierował światło lampy na ścianę.
Przyglądała się jej kamienna twarz. Wysokością sięgała twarzy Hutch — od krokodylego grzebienia na czubku głowy do podstawy szczęki. Wpatrywała się w jakiś punkt za plecami Hutch, jakby odprowadzała kogoś wzrokiem.
Oczy tkwiły głęboko pod okapem sterczących łuków brwiowych. Szeroka, wydłużona szczęka i takież usta. Głowa była lekko spłaszczona, szeroka i gładka. Wzdłuż całej szczęki sterczały sztywne kępki włosów. Istota całą sobą przywodziła na myśl smutek i kontemplację, może nawet żal.
— Doskonale tu pasuje — oświadczyła. — Jej wygląd przygnębia.
— Hutch, w taki sposób reagują tylko turyści.
— Kto to ma być? Wiemy?
Pokiwał twierdząco głową.
— Bóg.
— Ale to nie jest ten sam co w Dolnej Świątyni.
— Nie. To męska wersja. Pojawiła się jakieś tysiąc lat później.
— Te uniwersalne bóstwa…
— Co?
— …jakoś nigdy się nie uśmiechają. W żadnej z kultur. Co za sens być wszechmocnym, skoro nie mają z tego żadnej radości?
Uścisnął jej ramię.
— Ty rzeczywiście zawsze na wszystko musisz patrzeć po swojemu.
Zeszli na niższy poziom, kierując się szlakiem zielonych światełek.
— Co się stało ze społeczeństwem industrialnym? — zapytała. — Z tym od elektrowni?
— Zabrakło im benzyny. I to dosłownie: wyczerpali dostępne zasoby mineralne, a nie dopracowali się żadnych zastępczych.
— Nie wpadli na atom?
— Nie. Najpewniej nigdy nawet nie próbowali. Może tak być, że aby tego dokonać, trzeba mieć przed sobą bardzo wąskie perspektywy — żaden silnik już nie działa, a potrzeba wielkiego, zbiorowego wysiłku. Może potrzeba tu odpowiednio wielkiej wojny we właściwym czasie. — Zamyślił się. — Na Noku też nigdy na to nie wpadli.
Nadal znajdowali się w nawie głównej. Dach hamował dopływ światła, więc pomimo szlaku światełek panował tu mrok. Od czasu do czasu muskały ich jakieś morskie stwory.
— To straszne — odezwał się Richard — że trzeba będzie to wszystko stracić.
Od czasu do czasu przystawali przed wykutymi w ścianach napisami. Całe ich połacie pokrywały długie szeregi znaków.
— Sądzimy, że to jakieś opowieści — wyjaśnił. — W każdym razie, wszystko mamy na hologramach. W końcu jakoś zdołamy je rozszyfrować. A tutaj masz to, czego szukaliśmy.
U ich stóp otwierała się czeluść jakiegoś szybu. Szlak zielonych lampek nurkował tutaj ostro w dół, razem z parą rozedrganych rur, każda o grubości solidnego ludzkiego uda.
— Usuwają piach — wyjaśnił Richard.
Zstąpił z krawędzi, a jego własny ciężar pociągnął go w dół. Hutch odczekała kilka chwil, potem postąpiła tak samo.
— Wchodzimy teraz do Dolnej Świątyni — poinformował ją na miejscu. — Witamy w dziewiątym milenium przed naszą erą. Szyb wycięto w szarej skale.
— Richardzie — zagadnęła — czy naprawdę sądzisz, że gdzieś tu można znaleźć kamień z Rosetty? Jak dla mnie, te plany są trochę na wyrost.
— Niezupełnie. Pamiętaj, tu było skrzyżowanie dróg. Nietrudno uwierzyć, że mogli wyryć na ścianie jakąś modlitwę, epigram lub budującą przypowieść w kilku językach. Prawdę mówiąc, Henry jest przekonany, że tak właśnie zrobili. Prawdziwy problem polega na tym, czy coś z tego zdołało przetrwać i czy będziemy mieli dość czasu, żeby do tego dotrzeć.
Читать дальше