— Łódź podwodna czeka — objaśnił. — Przy wyjściu stoi wózek, załadowany i gotowy. Zawieź go tam. Potem niech Carson zajmie się przeładunkiem, a ty wracaj tutaj. Będziesz mi potrzebna.
— Dobra.
— Naprawdę przyleciałaś tu Winkiem, tak?
— Tak.
— To dobrze. Jakoś nie miałem pewności, czy nie zmienią zdania i nie spróbują przyoszczędzić paru dolców, wysyłając nam tutaj jakiś latający drobiazg.
Jeszcze raz przesunęła wzrokiem po rzędach eksponatów.
— Czy to już wszystko?
— Mamy jeszcze trzy inne magazyny. Wszystkie pełne po brzegi.
— No dobra — rzuciła. — Miejsca mamy mnóstwo. Ale nie jestem pewna, czy mamy dość czasu.
— Myślisz, że o tym nie wiem? — Wpatrzył się ponuro w cylindryczną kupę rdzy. — Wiesz, co to jest?
— Nie.
— Odbiornik radiowy sprzed dziesięciu tysięcy lat. — Jego palce zawisły na chwilę nad przedmiotem, ale go nie dotknęły. — To obudowa. Głośnik jest tutaj. Z tyłu lampy próżniowe, jak nam się wydaje. A tu konsoleta. — Obrócił się ku niej gwałtownie, a jego brązowe, rozmyte oczy nagle stwardniały. — Jest bezcenny. — Pierś uniosła mu się ciężko, a w głosie zabrzmiał ton kogoś, kto nie może nadziwić się krańcowej głupocie świata. — Wszystkie te pudła są wypełnione takimi właśnie eksponatami. Są starannie zapakowane. Proszę obchodzić się z nimi delikatnie.
Hutch nie chciało się na niego obrażać. Podprowadziła wózek do komory łodzi, przekazała go Carsonowi i muskularnemu studentowi o nazwisku Tommy Loughery, usłyszała od Carsona, że Eddie to przypadek kliniczny, po czym wróciła.
— Na łodzi mamy miejsce jeszcze na dwa takie ładunki — oznajmiła.
— Ile może pomieścić twój wahadłowiec?
— Około dwa i pół rażą więcej niż łódź.
— A nasz tylko połowę z tego. — Powiódł dookoła przerażonym wzrokiem. — Będziemy musieli wracać po kilka razy. Miałem nadzieję, że masz większą pojemność.
— Przykro mi.
Sterty leżących na stole tabliczek przyciągnęły jej wzrok. Pełne były wyrysowanych z artystycznym znawstwem symboli.
— Umiecie je odczytać? — zapytała.
— Nie.
— Ile mają lat?
— Około sześciu tysięcy. To były talizmany na szczęście. Robiono je mieszając glinę z łojem, a potem wypalano. Jak widzisz, przetrwały bardzo długo.
Hutch miała ochotę poprosić o jedną na pamiątkę, ale to byłoby wbrew przepisom, zaś Eddie wyglądał na takiego, co traktuje przepisy bardzo serio.
— A to? — wskazała szarą ceramiczną figurynkę przedstawiającą dwunożne, baryłkowate zwierzę lądowe, które wyglądało jak Budda z parą kłów. Miało wielkie okrągłe oczy i płaskie, przyciśnięte z tyłu do czaszki uszy jak u słonia. Postać była dość mocno poszczerbiona.
Eddie wpatrzył się w nią gniewnie, zły, że nie dostrzegała konieczności pośpiechu. Ale z drugiej strony faktem było, że uwielbiał rozprawiać o swoich eksponatach.
— Ma w przybliżeniu jakieś osiem tysięcy lat. — Zarysy postaci były skomplikowane i bardzo starannie wykonane. Podał jej posążek. Nie przypuszczała, że jest tak bardzo ciężki. — Jego właściciel był prawdopodobnie jednym z ostatnich kapłanów. — Przez jego ostre rysy przemknął jakiś cień. — Pomyśl tylko: Świątynia — w takiej czy innej formie — była tutaj od niepamiętnych czasów. Ale gdzieś pod koniec czternastego wieku zamknęli ją. Pogasili światła, zaryglowali bramy. Czy możesz sobie wyobrazić, co to musiało oznaczać dla ostatniej grupki kapłanów? — W tle dobiegało ciche mruczenie wentylatorów. Eddie przyglądał się uważnie figurce. — To nie jest święty posążek. Miał znaczenie czysto osobiste. Znaleźliśmy kilka podobnych w jednym z pokoi mieszkalnych. A ten pozostawiono niedaleko głównego ołtarza.
— Miał towarzyszyć konającemu bogu — podsunęła Hutch.
Eddie pokiwał głową, a ona zdała sobie sprawę, że choć różne rzeczy można by o nim powiedzieć, to jedno jest pewne: Eddie Juliana był niepoprawnym romantykiem.
Dwie godziny później była już w powietrzu, lecąc w stronę Winka.
— Janet, jesteś tam? Tu Hutch.
— Niestety, Hutch. Janet śpi. Tu Art Gibbs.
— Miło mi cię poznać, Art.
— Co mogę dla ciebie zrobić?
— Hm, nic w szczególności. Po prostu mi się nudziło.
— Gdzie teraz jesteś?
— Gonię za moim statkiem. Ale dopadnę go dopiero za kilka godzin. — Przerwała. — A co ty robisz w tej drużynie, Art?
— Głównie kopię. Przykro mi, że się dzisiaj rozminęliśmy. Krążą plotki, że jesteś wystrzałowa.
Hutch uśmiechnęła się do siebie i włączyła wizję.
— To żeby rozwiać wszelkie złudzenia — wyjaśniła. — Ale miło było usłyszeć.
Art rozpromienił się na jej widok.
— Plotki zupełnie nie oddały sedna sprawy — skomentował szarmancko. Art Gibbs był łysawym pięćdziesięciolatkiem z początkami brzucha. Zapytał, czy już bywała na Quraquie, czym wywarła aż takie wrażenie na Richardzie Waldzie i co sądzi na temat Świątyni Wiatrów. Jak wszyscy inni, zdawał się być przybity wiszącą im nad głową ewakuacją.
— Może przetrwa — próbowała go pocieszyć. — W końcu jest pod wodą. A Knotyjskie Wieże wyglądają dość solidnie.
— Nie ma szans. W kilka godzin po tym, jak zrzucą do wody lodową czapę, dotrą tutaj potężne fale, które…
Pozostawiła słońce z tyłu i prześlizgiwała się teraz przez czerń. Okno po lewej ręce wyglądało na Próżnię. Gdzieś mignęła jej stacja orbitalna Kosmika, jak samotna, jasna gwiazda.
— Ktoś inny — ciągnął Art — spróbuje znowu za jakieś kilka tysięcy lat. Będzie miał chyba interesującą zagadkę: technicznie wyreżyserowana katastrofa na tym niedorozwiniętym technicznie świecie.
— Byłeś w Oz?
— Tak.
— I co sądzisz?
— Nie przypuszczam, żebyśmy mieli się kiedykolwiek dowiedzieć, o co w tym wszystkim chodzi.
— Czy nie wydaje ci się dziwne, że zostało spalone w tym samym czasie, kiedy zniszczono tę wojskową placówkę?
— Zostało spalone w tym samym okresie — poprawił ją łagodnie. — Nie zapominaj, że fort uległ zniszczeniu w epoce, kiedy na Quraquie nastąpiła ogólnoświatowa katastrofa.
— O to właśnie mi chodzi. Tak przypuszczam. Czy nie uważasz za prawdopodobne, że między tymi dwoma faktami może zachodzić jakiś związek?
— Nie sądzę, żeby tak było. — Wypchał policzek językiem i zmarszczył brwi. — Naprawdę nie.
— Frank Carson wspomniał, że może istnieć związek między wydarzeniami w Oz i totalnym zniszczeniem Quraquy.
— Niby jaki? Co najwyżej można mówić o jakimś związku, ale w najszerszym rozumieniu tego pojęcia, Hutch. Załamania powtarzały się po bardzo długich odstępach czasu. O ile nam wiadomo, podobnie było ze zniszczeniami w Oz. Ale przecież nie musiały dziać się jednocześnie. Tylko w tym samym okresie — a to jest różnica, i jeśli zaczniemy mylić ze sobą te dwa pojęcia, możemy łatwo wpaść w pułapkę. — Przerwał na chwilę. — Interesują cię te załamania?
— Tak.
— W takim razie opowiem ci jeszcze coś. To oczywiście tylko zbieg okoliczności.
— A co takiego?
— Jest taki wiersz, który udało nam się przetłumaczyć. Poczekaj chwilkę, to zaraz go znajdę.
Art zniknął na chwilę z ekranu.
— Słyszałaś o Skrybach?
— Nie.
— Panowali na tych obszarach tak mniej więcej między rokiem 1400 p.n.e. a upadkiem Wschodniego Cesarstwa, około czterysta lat później.
— Skrybowie?
Читать дальше