Loughery uśmiechnął się z zakłopotaniem. Ładował właśnie zawartość wózka do wahadłowca. Po jego energetycznej otoczce ześlizgiwały się płatki śniegu.
— Jak mogę pomóc? — zapytała Hutch.
Z kabiny łodzi podwodnej wynurzyła się Janet.
— W samą porę — rzuciła lekko. — Właśnie kończą nam się szeregowcy.
Morze było dość spokojne, ale nadmorskie szczyty i Wieże ukryte były w mroku. Carson, który najwyraźniej nie był specjalistą od ukrywania własnych uczuć, sprawiał wrażenie nieszczęśliwego.
— Dobrze, że jesteś — zawołał już uradowany. — Zakasuj rękawy.
Kilka chwil później łódź podwodna z całą czwórką na pokładzie zanurzyła się i popędziła w stronę Seapoint.
Gdyby niebo było wtedy czyste i gdyby wyruszyli o sześć minut później, zobaczyliby, jak z północnego wschodu nadlatuje bezszelestnie ognista kula. Zobaczyliby, jak zniża się łukiem ku morzu, po czym znika za horyzontem. I każdy, kto stałby wtedy na platformie, mimo gęstych ciemności dojrzałby nagły błysk na południowym niebie.
Hutch przespała większą część lotu z Winka, była więc teraz gotowa do pracy. Ponieważ nie miała tyle siły, żeby wlec kontenery, poprosiła Eddiego, by wskazał jej coś, co mogłaby robić. Zaprowadził ją do jednego z magazynów, gdzie zastała Tommy’ego Loughery.
— No dobrze — rzuciła raźno. — Co mam robić? Wskazał dłonią stół zastawiony eksponatami. Były tam jakieś kliny, narzędzia murarskie, ceramika.
— Większość z tego wróciła właśnie od Maggie. Pochodzą z Dolnej Świątyni. Bezcenne. Do wszystkich czerwone ogonki. Później będzie jeszcze więcej. Wszystkie mają być załatwione w pierwszym rzędzie, powinny lecieć w następnym rzucie. Trzeba je popakować.
Wyciągnął skądś kłębek syntetycznych szmat i przytaszczył dwa baryłkowate pojemniki, które następnie władował na motorowy wózek. Podniósł jeden z eksponatów do światła, obrócił go tak, żeby mogła odczytać cztery cyfry na czerwonej plakietce.
— To numer katalogowy — wyjaśnił. — Zanotuj go na wykazie.
Teraz owinął eksponat syntetykiem, zakleił taśmą i umieścił w pojemniku.
Nie było to nic szczególnie trudnego, więc szybko zabrała się za uprzątanie stołu, podczas gdy Tommy znalazł sobie inną robotę. Kiedy wypełniła już oba kontenery, zjawił się z powrotem.
— Co dalej?
— Zapieczętujemy je.
Wziął do ręki pistolet z jakimś sprayem. Pistolet był zasilany przez krótki wężyk, podłączony do dwóch bębnów z napisami „A” i „B”. Przyciągnął do siebie wózek i wycelował pistoletem do wnętrza jednego z pojemników.
— Odsuń się — zakomenderował.
Pociągnął za spust. Z lufy buchnął gęsty biały strumień, który pokrył pakunki siecią esów-floresów.
— To poli-szóstka, wysoko sprężona, samorozszerzająca się sztywna pianka uretanowa — wyjaśnił. — Fantastyczny materiał pakujący. Ulega biorozkładowi. I szybko zastyga, jak widzisz. — Przerwał strumień.
— Nie za wiele jej tam wpuściłeś — zauważyła.
— Potrzeba zaledwie pięć procent docelowej objętości. — Odrzucił pistolet na bok, spuścił wieko kontenera i zatrzasnął zamek.
— Ładunek jest delikatny. Czy się przy tym nie zgniecie?
— Nie. Poli-szóstka nie wywiera nacisku. Tam, gdzie napotyka opór, przestaje się rozszerzać. — Wręczył jej pistolet. — Zostaw kontenery na wózku. Kiedy skończysz, zawołaj mnie i razem zabierzemy je do łodzi.
George Hackett usunął ostatnie ze skamieniałych włókien, wstrzymał oddech i uśmiechnął się z zadowoleniem, kiedy nic się nie stało. Tu właśnie był najgłębiej położony punkt, do jakiego udało im się dotrzeć w Dolnej Świątyni. Poniżej otwierała się przed nimi komora do trzech czwartych wysokości pogrążona w mule.
— Będziemy musieli podeprzeć dach, Tri — odezwał się. — Po obu stronach dziury.
— Dobra. Trzymaj się. Podpórki już zjeżdżają.
Czekając, George wsunął w otwór lampę. Mogło to być coś w rodzaju zakrystii przy wojskowej kaplicy — miejsce, gdzie kapłani przygotowywali się do odprawiania modłów, gdzie prawdopodobnie przechowywali teksty swoich homilii i święte naczynia.
— Widzisz coś? — zawołał Tri.
Owszem. Było tam coś — chyba jakiś mebel — po jego prawej ręce, zagrzebane głęboko w mule. Prawdopodobnie z metalu.
— Coś widzę — odpowiedział George. — Chyba umywalka. Albo gablotka. Nie potrafię powiedzieć.
Tri wysunął się przed niego z parą klamer.
— Najpierw zainstalujmy to — powstrzymał go.
— Sekundkę. — George wsuwał się cal po calu w przestrzeń za otworem. Przez cały czas miał dojmującą świadomość, że wiszą nad nim całe tony kamiennej Świątyni. — Wydaje mi się, że to jakaś maszyna.
— Tutaj? Co to za maszyna?
— Pojęcia nie mam. Ale widzę tam na pewno jakąś obudowę. Czekaj. — Otwór był dla niego zbyt wąski. Wysunął się, wyskrobał trochę mułu, kilka pojedynczych okruchów kamieni, i spróbował ponownie.
— Starczy, George — upomniał go Tri. — Zróbmy wszystko jak należy.
Ale George już zdołał przełożyć ramiona przez wąski otwór przejścia i przepchnął się do przodu.
— Tu jest jakaś metalowa rama. I… ech, sam nie wiem, co mam o tym myśleć. — Na lewym ramieniu miał przypiętą kamerę. — Maggie, jesteś tam? — zapytał przez wspólny kanał. — Widzisz to?
— Maggie już idzie — odpowiedziała mu Andi, która właśnie pełniła dyżur.
George próbował tymczasem przedostać się bliżej.
— Co tam masz, George? — To już była Maggie. Wiedział, że z całej siły wpatruje się teraz w obiekt widoczny na wielkim ekranie.
— Bo ja wiem. — Był już w środku i stał tuż przy samym urządzeniu. Metalowe pręty i płytki, połączone z jakimś systemem sprężyn, krążków i bloków. Wszystko to przeżarte korozją.
— Poświeć lampą na lewo — komenderowała Maggie. — Patrz, tam jest jakaś taca. — Na tej tacy leżały niewielkie przedmiociki, które przypominały kamienie. — Sprawdź, czy leżą luzem.
Wziął jeden do ręki, opukał ostrożnie, a potem przysunął do oka kamery. Przedmiot z jednej strony miał jakąś ciemną plamę.
Maggie milczała przez dłuższą chwilę, potem odezwała się miękko:
— Cholera jasna, George! Chyba znalazłeś maszynę drukarską!
— No, nieźle — zdziwił się George.
— Tak! — potwierdziła rozradowanym głosem i usłyszał, jak klasnęła w ręce. — Pokaż mi tę ramę. Pokazał.
— Bliżej — zażądała. — To służy chyba do składania wersów. I jest pełne gotowego tekstu.
— W jakim języku? — zapytała Andi. — Umiesz rozpoznać?
— Jeszcze nie. Ale przypuszczam, że uda się nam odzyskać wystarczająco dużo. — Słychać było jej przyśpieszony oddech. — Chyba trafiłeś w dziesiątkę, George.
— Jak to?
— W takim miejscu na pewno potrzeba było wielojęzycznych arkuszy z modlitwami. Albo czegoś w tym rodzaju. Jeśli gdzieś tutaj ma być jakiś kamień z Rosetty, to chyba tylko tu. George, wyciągaj to.
Henry drzemał właśnie w świetlicy, kiedy zadźwięczał dzwonek łączności. Rozbudził się natychmiast. Ostatnimi dniami żył w nieustannej obawie przed katastrofą. Wiedział, że narusza wszelkie przepisy bezpieczeństwa, ryzykuje życie swoich ludzi, ryzykuje własną karierę. To niedobrze, ale miał przy tym przeświadczenie, że historia osądzi go właściwie. Nie czas na ostrożność.
— O co chodzi, Andi?
— Zgłasza się Kosmik. Chcesz posłuchać? A może odbierzesz?
Читать дальше