— W takim razie będzie ci potrzebna łódź — stwierdził Carson.
— To by za długo trwało. Musielibyśmy ją najpierw rozładować, a potem zrobić kilka kursów, żeby wszystkich przewieźć. A potem jeszcze potrzeba ze trzy kwadranse na przedostanie się do wyżej położonych miejsc. Nie, jeśli będzie dość czasu, skorzystamy z odrzutowców. Ty natomiast sprawdź, jak przedstawia się nasza sytuacja: gdzie jest ta fala, ile ma i kiedy tu będzie.
— Nie zapomnijcie — dorzuciła Andi — zabrać z doku oba wahadłowce.
Eddie zeskoczył z wózka, kiedy Carson zamykał bagażnik.
— Co ty wyprawiasz? — zapytał. Carson aż zamrugał oczyma.
— Schodzę pod wodę.
— Masz jeszcze dużo miejsca. — Eddie próbował gestami nakłonić Hutch, żeby podjechała bliżej łodzi.
— Daj spokój, Ed.
— A zresztą — dorzuciła Hutch — łódź ma płynąć na spotkanie tsunami. Ostatnia rzecz, jakiej potrzebuje, to nadmiar balastu. Już pewnie i tak jest przeładowana.
To z kolei wywołało niepokój Tommy’ego.
— Może powinniśmy trochę wyładować?
— Słuchaj — sprzeciwił się Ed — tutaj wszystko może się rozpaść w kawałki. Musimy ocalić ile się da.
— Seapointowi nic nie będzie — uspokoił go Carson, rzucając jednocześnie Hutch spojrzenie pełne niepokoju. — Ruszajmy.
Zanim wydostali się z bazy, Hutch przy pomocy zdalnego sterowania wysłała Alfę na ląd. Pięć minut później ona i Carson lecieli już przez dżdżyste niebo wahadłowcem Świątyni.
Pod nimi Tommy, samotny i przerażony, pędził łodzią w otwarte morze.
Głęboko w Dolnej Świątyni George także niechętnie rezygnował.
— Henry — błagał — moglibyśmy wyciągnąć to w niecałą godzinę. Nie wiadomo skąd dołączyła do niego Maggie.
— Henry, to może być punkt przełomowy. Nie możemy ryzykować, że to stracimy.
Rozmawiali na wspólnym kanale. Hutch trochę się pogubiła, nie usłyszała dostatecznie dużo, by wiedzieć, co to za „to”.
— Możemy nie mieć nawet tej godziny — uciął Henry. — Nie kłóćcie się ze mną, mam dość na głowie. George, wracaj natychmiast.
Hutch wpatrywała się w ocean przed sobą. Wyglądał raczej spokojnie.
— Ta fuszerka — powiedziała do Carsona — umyślna czy nie, powinna kosztować ją karierę.
— Kogo?
— Truscott.
— Wolne żarty. Teraz nie cieszymy się zbyt wielką popularnością. Raczej dadzą jej medal.
Skanery są zwykle wyspecjalizowane. Te na wahadłowcu archeologów przystosowane były do ich potrzeb — miały penetrować obiekty znajdujące się tuż pod powierzchnią i dostarczać szczegółów z badań o krótkim zasięgu. A Hutch potrzeba było teraz szerokiej perspektywy.
— Wzięliśmy nie ten wahadłowiec — oświadczyła.
— Już za późno. Będzie musiał nam wystarczyć.
Nadal prószył śnieg.
Hutch przejrzała dane na monitorach.
— Może mieć tylko metr albo dwa wysokości. Nie wiem, czy da się wypatrzyć?
Carson zmarszczył czoło.
— A gdybyśmy tak zeszli niżej?
W odpowiedzi opuściła statek niżej, ale nadal leciała z szybkością nie większą niż trzysta kilometrów na godzinę, aż w końcu Carson zaczął zrzędzić.
— Nie mamy za wiele czasu.
— Nie znajdziemy jej wcale, jeśli nie będziemy uważać. Tutaj jest mnóstwo fal.
Carson potrząsnął głową z niedowierzaniem.
— To mnie doprowadza do szalu. Fale tsunami raczej powinny być widoczne. Jesteś pewna, że Henry wie, co mówi?
— To w końcu twój szef. Jak uważasz?
Richard pomagał Janet pakować racje żywnościowe. Reszta ekipy Akademii podzieliła się na kilka grup. Henry chodził tam i z powrotem przez całą szerokość świetlicy z opuszczoną głową, z rękoma za plecami.
— Mijamy setny kilometr. Nadal nic — usłyszeli w uszach głos Carsona.
Weszli George i Tri. Razem trzynaścioro ludzi. Czyli wszyscy.
— Dobra, ludzie — zaczął Henry. — Skoro wszyscy już tutaj są, to chyba najlepiej będzie, kiedy wyjaśnię wam, co mamy zamiar zrobić. Przede wszystkim chciałbym powiedzieć, że według mnie Seapoint będzie bezpieczny. Ale tego w żaden sposób nie można być pewnym. Jeśli będziemy mieli dość czasu, ewakuujemy się stąd. Karl przyniósł nam lekki kabel. Utworzymy łańcuch i korzystając z odrzutowców popłyniemy w kierunku brzegu. Kiedy już się tam znajdziemy, natychmiast pędzimy w stronę przełęczy, skąd w miarę łatwo można się wspiąć na wyżej położony teren. W ten sposób w ciągu pół godziny od przybycia na plażę powinniśmy się znaleźć z dala od niebezpieczeństwa.
— Ile to jest „dość” czasu? — zapytała Andi.
— Dwie godziny — odparł. — Jeśli nie będzie dwóch godzin na to, żeby się stąd wynieść, zostajemy.
Art Gibbs podniósł się z miejsca. Był wyraźnie podenerwowany i niepewny.
— Może powinniśmy to przegłosować, Henry. Spojrzenie Henry’ego zaraz stwardniało.
— Nie — uciął krótko. — Żadnego głosowania. Nie chcę, żeby mi tu ktoś zginął dla poszanowania demokratycznych zasad.
— Może nie ma żadnej fali — odezwał się Carson. — Może to głupi dowcip.
— Możliwe — zgodziła się Hutch.
Po chwili ponure milczenie przerwał głos Henry’ego.
— Jak tam, Frank, dalej nic? Carson wyraźnie cierpiał.
— Nic, Henry. Tutaj wszędzie spokój.
— Nie wydaje mi się, żeby wszystko szło tak jak trzeba — odpowiedział Henry. — Lecicie zbyt wolno. Jeżeli będzie za blisko, to i tak pozostanie bez znaczenia, czyją znajdziecie, bo i tak trzeba będzie ją przeczekać. Musimy natomiast się dowiedzieć, czy jest dostatecznie daleko, abyśmy mieli czas przedostać się na ląd. A może by tak polecieć z maksymalną prędkością? Jeśli znajdziecie ją dostatecznie daleko — dobra nasza. Jeśli nie — też nic straconego.
— Nie — sprzeciwiła się Hutch. — Niewiele mi wiadomo o falach tsunami, ale jedno wiem na pewno: nie występują pojedynczo. Nawet gdybyśmy popędzili do przodu i znaleźli jakąś falę, nie moglibyśmy być pewni, że przed nią nie było kilku innych. Nie szukamy jednej fali — szukamy najbliższej.
Przy dwusetnym kilometrze udało im się wyrwać ze sztormu. Morze było rozhuśtane, rozmigotane księżycowym blaskiem i niespokojne. Wszędzie dryfowały potężne bryły lodu.
Lecieli dalej, bacznie obserwując monitory i morze. Zaczęli wyczuwać, iż Henry też hołubił nadzieję, że to tylko fałszywy alarm.
Przed nimi w świetle nawigacyjnych świateł wyrósł w wodzie potężny czarny ogon.
— Czyżby wieloryb? — zapytała.
— Na Quraquie nie ma wielorybów. — Carson spojrzał w dół. — To musi być jakaś ryba. Ale nie bardzo orientuję się w tutejszej faunie. — A po chwili tym samym tonem dorzucił: — Jest ta fala.
Była długa i prosta — zmarszczka na wodzie ciągnąca się równiutko aż po sam horyzont. Nie była szczególnie wysoka — co najwyżej jakieś dwa metry. Nie wyglądała groźnie. Ot, zwykłe spiętrzenie wody, za którym ciągnął się czarny, błyszczący ślad.
— Jesteś pewien?
— Tak. To ona.
— Henry, mówi Hutch. Mamy ją.
— Gdzie?
— Na czterechsetnym kilometrze. Porusza się z prędkością pięciuset pięćdziesięciu.
— Dobra — odrzekł. — Zostajemy tutaj.
— Aha. Jak na takiego potwora, nie wygląda źle.
Tommy Loughery płynął po powierzchni. Słyszał, jak mijają go w górze, lecąc nad otwarte morze, choć nie widział ich przez warstwę chmur.
— Tommy — usłyszał głos Andi.
— Słucham cię, Andi.
— Słyszałeś?
Читать дальше