— Jestem zajęty — odparł. — Sama z nimi pogadaj. Jeśli to będzie konieczne, powiedz, że skonsultujesz się ze mną i oddzwonisz. I jeszcze jedno.
— Tak?
— Traktuj ich należycie, dobrze? — Otrząsnął myśli z resztek snu, wstał i podreptał znużonym krokiem do sali koordynacyjnej.
Henry kochał Quraquę. Kochał ciche łańcuchy gór, długie, kręte rzeki, wielkie spokojne przestrzenie i opuszczone miasta. Starożytne mury i wieże wyrastały w samym środku głębokiego lasu, czasem na skraju równiny, a czasem u ujścia rzek. Wiele z nowszych ruin można było znaleźć jeszcze w całkiem niezłym stanie — wędrując wśród ich ulic nie można było się oprzeć poczuciu, że oto pewnego dnia z zakurzonych fontann znów tryśnie woda, pozapalają się światła, a przestronne aleje na powrót wypełni ruch i gwar. Quraqua to było miejsce — jak to kiedyś pięknie ujął Richard Wald — na samym brzegu czasu.
Przebywał tu już od bitych szesnastu lat, tu poślubił dwie ze swych żon, jedną z nich nawet na szczycie Złotych Schodów w Eskiya. Na Ziemię wracał tylko wtedy, kiedy było to absolutnie konieczne — żeby wywalczyć fundusze albo zająć się tymi, którzy próbowali odwrócić jego hierarchię priorytetów. Był archeologiem „fizycznym”, kopaczem, fachowcem od szczegółów — twardym i kompetentnym. Dla takiego warto było pracować. Nie był błyskotliwy — w tym sensie jak błyskotliwy był Richard Wald — ale za to solidny i metodyczny. Jeśli o Richardzie można by powiedzieć, że „ciekawił” go napis w Oz, o Henrym trzeba by powiedzieć, że „opanował” wszystkie jego myśli. Ale nie dlatego, że pociągała go jakaś głębsza tajemnica ukryta zmyślnie w szeregu znaczków, ale dlatego, iż rozumiał, że odcina go ona od jakiejś fundamentalnej prawdy, dzięki której mógłby zrozumieć lepiej miejsce, które tak ukochał. Andi czekała na niego. Kiedy wszedł, wcisnęła guzik transmisji.
— Tu Świątynia. Proszę mówić, Kosmik.
Monitor rozjarzył się światłem i pojawił się na nim obraz Harveya Silla.
— Proszę z doktorem Jacobi. Chce z nim rozmawiać dyrektor Truscott.
— Doktor Jacobi nie może w tej chwili rozmawiać. Pani dyrektor może rozmawiać ze mną, a ja z przyjemnością zrelacjonuję mu później naszą rozmowę. Albo jeśli pan woli, poproszę doktora Jacobiego, żeby oddzwonił później.
— Och, na litość boską! — Silla zastąpiła Melanie Truscott. — Nie mamy czasu na biurokratyczne bzdury, moja panno. — Urwała i przeniosła wzrok poza Andi, jakby przeszukiwała wzrokiem pomieszczenie. — Henry, wiem, że tam jesteś. Proszę, odezwij się. To poważna sprawa.
Henry westchnął i przeszedł przed ekran.
— Witaj, Melanie — rzucił znużonym tonem. — Masz problem?
— Zdarzył się nam wypadek.
Henry obrzucił Andi ostrym spojrzeniem — reakcja głównie na użytek Truscott.
— Co się stało? Potrzebujecie pomocy?
— Nie. Ale to wy możecie znaleźć się w niebezpieczeństwie.
— Co masz na myśli?!
— Jedna ze śnieżek wymknęła się nam spod kontroli. Orbitujący kawał lodu. Wpadła do Yakaty trzy minuty temu. Henry zdusił gniew.
— Gdzie?
— Mniej więcej o tysiąc sześćset kilometrów od was. Zderzenie nastąpiło na siedemdziesiątym drugim i pół stopnia szerokości południowej i sto piętnastym przecinek dwa długości zachodniej.
Andi wywołała mapę regionu i zaznaczyła podaną lokalizację.
Truscott przylgnęła wzrokiem do Henry’ego.
— Utworzyła się tsunami.
— Melanie, ależ z ciebie suka.
— Przykro mi, że tak sądzisz, Henry. Ale to nie ma nic do rzeczy. — Widział wyraźnie, że ma poczucie winy. Próbowała przetrzymać go wzrokiem, ale w oczach nie było już tyle żaru.
— Ile mierzy ta fala?
— Jeszcze nie mamy pomiarów.
— Proszę mi dać znać, kiedy je będziecie mieli.
— Oczywiście. I jeszcze jedno, Henry — naprawdę przykro mi z tego powodu. Jeśli moglibyśmy jakoś pomóc…
— Tak, jasne. Wyłączamy się. — Przerwał połączenie. — Musimy ewakuować ludzi ze Świątyni. Z jaką szybkością poruszają się takie fale?
Andi już konsultowała się z bankiem danych.
TSUNAMI. (FALA SEJSMICZNA) — FALA OCEANICZNA POWSTAJĄCA NA SKUTEK PODMORSKIEGO TRZĘSIENIA ZIEMI, ERUPCJI WULKANU LUB INNYCH PODMORSKICH WSTRZĄSÓW. TSUNAMI MOŻE OSIĄGAĆ PRZYTŁACZAJĄCE ROZMIARY, MOŻE PRZY TYM PRZEMIERZYĆ CAŁĄ KULĘ ZIEMSKĄ (POR. OBSUNIĘCIE RÓWNINY ARGENTYŃSKIEJ, 2011). ZACHOWUJE SIĘ JAK ZWYCZAJNA FALA PŁYWU WYWOŁANA GRAWITACJĄ. WODA FORMUJĄCA TSUNAMI ZWYKLE SPIĘTRZA SIĘ ZA FALĄ, KIEDY TA PORUSZA SIĘ PO GŁĘBINIE. WKRACZAJĄC NA OBSZAR PŁYCIZN, ZMNIEJSZA PRĘDKOŚĆ, UZYSKUJĄC ZA TO OLBRZYMIĄ WYSOKOŚĆ. NIŻEJ POŁOŻONE REGIONY MOGĄ ZOSTAĆ W CAŁOŚCI ZALANE. TSUNAMI NIE MAJĄ NIC WSPÓLNEGO Z PRZYPŁYWAMI I ODPŁYWAMI.
Szukała dalej.
PRĘDKOŚĆ FALI RÓWNA JEST PIERWIASTKOWI KWADRATOWEMU PRZYŚPIESZENIA GRAWITACYJNEGO RAZY GŁĘBOKOŚĆ WODY.
— Mamy pomiary głębokości dna morskiego na południe stąd? — zapytał Henry.
Andi potrząsnęła przecząco głową.
— Nie wydaje mi się, żebyśmy prowadzili tam jakieś dokładne pomiary. — Jej palce zatańczyły na klawiaturze. — Można od biedy założyć, że będzie się poruszać z prędkością jakichś pięciuset-sześciuset kilometrów na godzinę. Ale to nic pewnego.
— Kurwa mać. — Usłyszała, jak Henry ciężko dyszy.
Hutch prowadziła właśnie swój wózek z sześcioma kontenerami w stronę komory łodzi, kiedy na wspólnym kanale usłyszała głos Henry’ego.
— Mamy alarm — oznajmił spokojnie.
Skręciła za róg i dojrzała Eddiego Julianę wychodzącego z drzwi magazynu. Skrobał coś w notatniku.
Henry w skrócie nakreślił jej sytuację. Hutch pomyślała, że to fałszywy alarm, jeszcze jeden manewr taktyczny w tej nieustającej wojnie nerwów. Ale Eddie wpatrzył się w nią szeroko otwartymi oczyma.
— Jeszcze nie wiemy, z jaką prędkością nadciąga — ciągnął Henry — ani gdzie teraz jest, ani jaka jest duża. Ale może tu dotrzeć już za parę godzin. Wszyscy muszą natychmiast opuścić Świątynię. Natychmiast wracać do Seapointu.
— Mój Boże — nie wytrzymał Eddie. — Stracimy wszystko.
— Henry — wtrącił się głos George’a — jesteśmy w samym środku czegoś ważnego.
— Natychmiast wracać, George. Chcę tu mieć wszystkich najdalej za trzydzieści minut. Proszę potwierdzić odebranie polecenia u Andi. Nie zawracajcie sobie głowy sprzętem. Frank, jak wygląda sprawa z łodzią?
Carson był wściekły.
— Jest załadowana. Właśnie mieliśmy ruszać do platformy.
— Dajcie z tym spokój. Czy jest z tobą Tommy?
— Tak.
Eddie wskoczył na wózek.
— Nie stawaj — rzucił do Hutch.
— Tommy — mówił Henry spokojnym głosem. — Weź łódź i wypłyń nią jak najdalej w morze.
— Dlaczego nie zostawić jej tu gdzie jest? — wtrącił Carson.
— Bo na głębinie będzie bezpieczniejsza. Nie wiemy, co tu się wydarzy. Frank, ty i Hutch musicie znaleźć mi tę falę. Muszę wiedzieć, gdzie jest, ile mierzy i jak szybko się porusza.
Carson przyjął rozkaz.
— Jest jeszcze jeden problem. Trudno ją będzie wypatrzyć. Fale są niewysokie, kiedy płyną po głębokiej wodzie. Jakieś metr-dwa wysokości. Ale bardzo długie. Między jej grzbietem a dnem może być nawet kilometr lub dwa odległości.
Hutch i Eddie wtoczyli się do komory z łodzią.
— Nie jestem pewien, co mogłoby stanowić dostateczną osłonę przed czymś takim — ciągnął Henry. — Jeśli będzie dość czasu, przerzucimy wszystkich na brzeg, z dala od tego cholerstwa.
Читать дальше