3) Opady deszczu, nawet nie wspomożone naszymi śnieżkami, będą trwały przez większą część roku. Wysoki poziom opadów utrzyma się przez dziesięć do piętnastu lat, zanim ustabilizują się na średniej globalnej, w przybliżeniu o 35 proc. wyższej niż obecna.
Trzeba jednakże zauważyć, że obecność wulkanów w południowym regionie polarnym, nasz brak doświadczenia w przeprowadzaniu przedsięwzięć na tak wielką skalę, a także lista zmiennych wyszczególnionych w Dodatku 1. tworzą sytuację, w której trudno cokolwiek przewidzieć.
(Ian Helm)
Na pokładzie DVT „Jack Kraus”, wtorek, 14.22
Śnieżka toczyła się wolno przez słoneczny blask; rosła powoli na monitorze. Choć pogruchotana i koślawa, nadal swoim ogromem przytłaczała holownik. Z jednego końca wyraźnie odpadł spory kawałek. Ależ wielka, cholernica. System nawigacyjny dopasował się do jej ruchu, wprowadził go nad porysowaną białą przestrzeń. Wyrównał pozycję statku, włączył system skanerów. Jake Hoffer zwolnił schodzenie w dół i wybrał punkt kontaktu. Mniej więcej w połowie osi obrotu. No, jest. Spłacheć płaskiego, litego lodu.
Przyjrzał się odczytom na ekranie kontrolnym. Będzie teraz lądował na białej płaszczyźnie, której krańce opadały stromo w nieskończoność. Nad nim przetaczała się Quraqua. W czasie kiedy się przyglądał, nad ostrą krawędzią płaszczyzny wzeszedł księżyc, a słońce zniknęło błyskawicznie po drugiej stronie „horyzontu”. Efekt ten nieodmiennie wywoływał u patrzącego lekki zawrót głowy. Hoffer odizolował swoją kabinę, wyłączając widok, i powrócił do obserwowania danych na monitorach. Przed oczyma przesuwały mu się szeregi cyfr, a na wysokości stu metrów włączyły się lampki, sygnalizujące, że maszyna jest gotowa. Kilka chwil później Jack Kraus” wylądował z lekkim wstrząsem. Haki dobrze wbiły się w lód.
Lampki teraz zapłonęły bursztynowo.
Włączył się program reorientacji. Czujniki obliczały dystrybucję masy i konfigurację rotacyjną, na tej podstawie wyznaczając prędkość i tor lotu. Zagrzmiały odgłosy silników.
Cztery godziny później podprowadzał śnieżkę na jej tymczasową orbitę wokół Quraquy.
Za kilka tygodni on i drugi pilot holownika, Merry Cooper, rozpoczną właściwą fazę całej operacji — będą zrzucać ponad dwa tysiące orbitujących brył lodu na powierzchnię planety, celując nimi tak samo jak to robił teraz: popychając i szarpiąc w kierunku wyznaczonego celu. A kiedy zaczną spadać, użyją strumieni cząsteczkowych, żeby poszatkować je na krople deszczu. Sprawiała mu przyjemność świadomość, że ta masywna góra lodu opadnie w końcu strumieniami letniej ulewy na spieczoną równinę.
Rozdźwięczał się dzwonek łączności.
— Jake?
Rozpoznał ostry jak żwir głos Harveya Silla.
— Słucham, Harvey.
Jake włączył obraz. Sill wydawał polecenia komuś poza wizją. Zwykle na stanowisku szefa w centrum dowodzenia panowała cisza. Ale dzisiaj słychać było głosy, techników, i panowało zamieszanie.
— Zbliżamy się do finiszu.
Sill podrapał się w głowę.
— Jake, jesteś podpięty do dwa-siedemnaście?
— Dwa-dziewiętnaście.
— Wszystko jedno. Masz ją?
— Tak…
— Dobra. Chcę, żeby ci upadła.
Hoffer pochylił się do przodu, dał głośniej.
— Powtórz to.
— Chcę, żebyś spuścił ją na Morze Południowe. Na Yakatę.
On chyba źle słyszy.
— Harvey, tam przecież są ludzie z Akademii.
— Wiem. Spuść ją jakieś tysiąc sześćset kilometrów na południe od wykopalisk w Świątyni. Czy możesz to zrobić z jakąś rozsądną dokładnością?
— Mogę. — Hoffer był przerażony. — Ale nie chcę.
Sill nawet nie mrugnął.
— I tak masz to zrobić.
— Harvey, to ich pozabija. Co z wami, ludzie, kompletnie powariowaliście?
— Na litość boską, Hoffer, to tylko jedna śnieżka. Nikomu nic nie będzie. A my dopilnujemy, żeby w odpowiednim czasie dostali odpowiednią liczbę ostrzeżeń.
— Chcesz, żebym to pociął?
— Nie. Spuść to tak jak jest.
Jake dyszał ciężko.
— A jak nie zdążą wszystkich wydostać? Albo nie będą mogli? Ty sukinsynu, przecież to cała góra! Nie można tak po prostu wrzucić jej sobie do oceanu!
— Oni są pod wodą, do cholery! Będą zupełnie bezpieczni.
— Szczerze wątpię.
— W takim razie nie masz tam czegoś mniejszego?
— Jasne. Prawie wszystko, co mamy, jest mniejsze.
— Dobra. Znajdź coś mniejszego i spuszczaj. Tylko pamiętaj, że dużo jej ubędzie już po drodze.
— Gówno prawda. Prawie całe to draństwo rąbnie w wodę. Dlaczego to robimy?
Sill sprawiał wrażenie wyjątkowo poirytowanego.
— Słuchaj, Jake. Ci ludzie pogrywają tu sobie z nami w master-minda. W tej chwili wygląda to tak, jakby chcieli zostać tam po ustalonym terminie. Wysyłamy im wiadomość. A teraz zajmij się tym, proszę.
Hoffer pokiwał głową.
— Tak. Chyba trzeba. Kiedy?
— Od razu. Ile ci to zajmie?
— Trudno powiedzieć. Jakieś dziesięć godzin.
— W porządku. Informuj mnie na bieżąco. A, i jeszcze jedno…
— Tak?
— Narób porządnego chlupotu.
Świątynia Wiatrów leżała do połowy zagrzebana w morskim dnie — wielobok pełen wieżyczek, portyków i potężnych kolumn. Ściany stykały się z sobą pod najdziwniejszymi kątami, żeby zaraz rozbiec się chaotycznie na wszystkie strony. Schody wiodły na piętra, których już nie było. (Stopnie miały wielkość idealną dla ludzkich nóg.) Wszystkie wolne powierzchnie pokrywały plątaniny tajemniczych znaków. Wszędzie można było napotkać to łuki, to jakieś balustrady. Stosunkowo mało zniszczony hiperboliczny dach opadał niemal do samego dna, narzucając całej strukturze podobieństwo do żółwiej skorupy.
— Ogólnie rzecz biorąc — mówił Richard do Hutch, kiedy podpływali tam odrzutowcami — architektura tutaj sugeruje kult mocno związany z ziemią. Jest praktyczna i ostrożna, to wiara, która zatrudnia bogów przede wszystkim do przypilnowania deszczu i błogosławienia małżeństw. W kręgu ich zainteresowań leżały głównie sprawy domowe i rolnicze — chyba — w przeciwieństwie do kosmologicznie zorientowanych Wież Knotyjskich. Ciekawie byłoby poznać ich historię z tamtego okresu, prześledzić drogę od Wież do Świątyni i dowiedzieć się, co takiego się wydarzyło.
Wyłączyli odrzutowce i popłynęli w kierunku wejścia.
— Ta architektura sprawia wrażenie, jakby projektowano ją komisyjnie — powiedziała Hutch. — Style kłócą się ze sobą.
— Nie zbudowano jej całej od razu — wyjaśnił. — Na początku Świątynia to był pojedynczy nieduży budynek. Kapliczka na fundamentach budowli militarnej. — Przepływali teraz obok potężnej kolumnady strzegącej wejścia do świątyni. — Z upływem lat wciąż coś nowego dobudowywali, burzyli stare albo rozmyślali się w połowie. W rezultacie dookoła głównej nawy powstała sieć komnat i korytarzy, balkonów i szybów. Większość z nich się zawaliła, chociaż sama nawa nadal stoi. Bóg raczy wiedzieć jakim sposobem. Dach może się zawalić w każdej chwili. Carson mi mówił, że już zamierzali stamtąd wycofywać się i wzywać ekipę inżynieryjną, żeby to wszystko podstemplowała.
Hutch pełnym zwątpienia wzrokiem lustrowała kamienne ściany.
— Może to i dobrze, że nas stąd wyrzucają. Zanim kogoś w końcu zabije.
Richard spojrzał na nią z udanym oburzeniem.
— Chyba jesteś na tyle zorientowana, że nie wyrwiesz się z czymś takim przy którymś z tych ludzi.
Читать дальше