Rozsypały się szeroko po plaży, dorośli trzymali młode przy sobie. Trzy lub cztery oddzieliły się od reszty, zajęły stanowiska i stamtąd spoglądały w morze. Potem, jakby na dany sygnał, młode rozbiegły się po piasku, pohukując i chichocząc, goniąc jedne za drugimi. Niektóre przystawały penetrując plażę, inne wskoczyły między fale.
Za plecami Hutch duża fala uniosła Alfę w górę, wahadłowiec Świątyni leciutko trącił nosem platformę.
Stworzenia na plaży najwyraźniej świetnie się bawiły. Hutch stopniowo uświadomiła sobie, że słyszy cieniutki piskliwy dźwięk, wysoki tryl, ledwie dosłyszalny wśród szumu wiatru i huku fal. Przypominało to ptasi szczebiot, ale kiedy podniosła wzrok, dostrzegła tylko jasne niebo i kilka płatków śniegu.
Jedna z postaci stała spokojnie tuż przy linii wody, sprawiając wrażenie, że patrzy wprost na nią. Hutch w odpowiedzi utkwiła w niej wzrok. Kiedy w końcu zrobiło jej się niewygodnie, chcąc zmienić pozycję, podciągnęła do góry kolana. Stworzenie uniosło ramiona w geście, który niewątpliwie oznaczał pozdrowienie!
Zaskoczyła ją owa serdeczność — czuła się tak, jakby nagle spotkała bratnią duszę w jakichś nieprawdopodobnych okolicznościach. Pomachała w odpowiedzi.
Tamten odwrócił się, wyłowił z wody jakiegoś wijącego się stwora, zamoczył w wodzie i wrzucił w końcu w szeroko otwarte usta. Jeszcze raz spojrzał na Hutch — z wyraźnym zadowoleniem — i rzucił w górę kilka garści wody.
Hutch też spryskała się odrobiną wody. Ale dzięki za szybki lunch!
W ogólny spokój wdarł się przeraźliwy krzyk. Odbił się echem od wysokiego klifu. Stworzenia zamarły. Potem zerwały się do ucieczki. W głąb lądu, w kierunku starej drogi. Kilka gnało przed sobą stadko młodych. Jeden z dorosłych upadł. Hutch nie widziała, co się z nim dzieje — walczył z czymś w płytkiej wodzie, skamląc rozdzierająco. Rozrzucone kończyny podrygiwały i biły wodę.
Hutch podniosła rękę, żeby osłonić oczy przed słonecznym blaskiem. I wtedy wyczuła czyjąś obecność — tuż za jej lewym ramieniem.
Jakieś oko.
Zielone i pozbawione wyrazu. Wznosiło się na wielkiej szypułce.
Serce jej zamarło. Nie mogła odetchnąć, nie mogła nawet drgnąć. Miała ochotę rzucić się do morza, ukryć się przed tym czymś, co nagle wyrosło tuż obok.
Oko wyraźnie ją obserwowało. Było koloru morza. W tęczówce brakowało trójkątnego kawałka — jak w napoczętym torcie. W czasie gdy Hutch próbowała opanować własne emocje, brakujący kawałek rozszerzył się, a tęczówka zwęziła, aż z wolna całe oko pokryła błona mrużna. Potem znów się otworzyło.
Obok niego, ciut wyżej, pojawiło się kolejne oko na słupku, potem jeszcze jedno. Słupki chwiały się jak źdźbła długiej trawy na niepewnym wietrze.
W ciągu tych długich sekund oszołomienia zdołała skoncentrować się tylko na szczegółach wyglądu stwora. Czworo oczu. Płaska, szeroka owadzia głowa, z której wyrastały. Owłosiona gardziel. Posegmentowany tułów. Stwór był szarozielony, chitynowaty. Hutch zarejestrowała szczęki, czułki i żuchwę.
To coś stało na wodzie — wznosiło się wyprostowane na licznych patykowatych nogach. Wahadłowce wraz z platformą wznosiły się i opadały na lekkiej fali, ale ten stwór pozostawał nieruchomy. Wyglądało to tak, jakby nie miał żadnej łączności ze światem fizycznym.
Hutch ze wszystkich sił starała się zdławić ogarniające ją uczucie paniki. Aż w końcu zaskakująco wyważonym głosem rzuciła do swego mikrofonu na gardle:
— Tu Hutchins. Jest tam kto?
— Hutch, co się dzieje? — To była Janet.
— Janet — mówiła cicho, jakby stwór mógł ją usłyszeć przez pole Flickingera — patrzę właśnie na wielkiego żuka.
— Jak wielkiego?
— Bardzo. Jakieś trzy metry. — Pauza na wdech. — Taka modliszka. Albo kałamarnica. Bo ja wiem…
— Jesteś na zewnątrz?! — W tonie Janet wychwyciła jakby cień oskarżenia.
— Tak — wyszeptała.
— Gdzie dokładnie? — Teraz zadźwięczał w jej głosie ton gniewu, zanim zdołała odzyskać zawodowy spokój.
— Na platformie.
— W porządku. Nie jest groźny. Ale nie ruszaj się, dobra? Ani drgnij. Już do ciebie jadę.
— Ty?!
— Chcesz poczekać, aż znajdę kogoś do pomocy?
Z gęby robala wytoczyła się gęsta ciecz.
— Nie.
Cholerny robal naprawdę wyglądał niebezpiecznie.
Hutch z całą ostrością rejestrowała przeraźliwe krzyki na plaży. Mocno trzymała się barierki i nie wyobrażała sobie, by mogła ją puścić — w żadnych okolicznościach. Kończyny zgięły się — troje z oczu odgięło się do tyłu i wróciło na swoje miejsce.
Pole Flickingera nie pomoże tutaj bardziej niż zwykły skafander próżniowy, nie obroni jej przed ciosem ostrych jak brzytwa szczęk.
— Chyba trzeba się będzie pospieszyć — rzuciła do mikrofonu i sama wyczuła drżenie w głosie.
— To tylko biegus. Będę tam za minutę. Nic się nie dzieje.
Jeżeli nie jest niebezpieczny, to dlaczego mam się nie ruszać?
Zmierzyła wzrokiem odległość do kabiny Alfy. Około piętnastu metrów. Stąd może głosem otworzyć luk. Przyszło jej do głowy, że mogłaby przebiec tę odległość i wskoczyć do kabiny, zanim robal zdąży zareagować. Jest tylko jedno małe ale: luk potrzebuje aż piętnastu sekund, żeby się z powrotem zamknąć. Czy ten stwór da jej aż tyle czasu?
Robal budził w niej jakieś zupełnie pierwotne odczucia. Przestraszyłaby się go nawet, gdyby miał tylko kilka centymetrów.
— Alfa, otwórz kabinę.
Usłyszała szczęk zamka.
Troje oczu odwróciło się tam, skąd dobiegł dźwięk.
— Hutch. — To jeszcze raz Janet, beznamiętnym głosem. — Nic nie rób. Poczekaj na mnie. Zostań na miejscu i nie ruszaj się. Dobra?
Stwór obserwował teraz wahadłowiec.
Krzyki na plaży urwały się. Nie była pewna kiedy, ale nie miała odwagi spojrzeć w tamtą stronę, żeby sprawdzić, co się dzieje. Ledwie zdołała odetchnąć. Podciągnęła jedną stopę tak, żeby mogła wstać.
I dosłownie zobaczyła, jak w czworgu oczu gwałtownie wzrasta zainteresowanie.
Szczęki drgnęły, rozwinął się jeden czułek.
Miała ochotę odwrócić wzrok, ale nie mogła.
,Janet, gdzie się podziewasz?” W myślach prześledziła jej kolejne kroki. Dyżurny był pewnie na swoim stanowisku, które znajdowało się niecałą minutę od komory z łodzią podwodną. Przystanęła, żeby zabrać pulser. Gdzie oni trzymają pulsery? Droga z platformy do Seapointu zajęła im wczoraj od ośmiu do dziesięciu minut. Ale Carson nie miał powodu się spieszyć. Z całą pewnością łódź może przepłynąć ten dystans w pięć minut lub jeszcze szybciej. Wszystko razem — jakieś siedem minut, powiedzmy.
Powiał wiatr, niedaleko przeleciał pelikan.
Ile obrazów można mieć z czworga oczu, z których każde patrzy w inną stronę? Co ono właściwie widzi?
Dlaczego nie wzięła ze sobą broni? Przecież wiedziała, że tak trzeba. Ale nigdy dotąd nic jej nie zaatakowało. Nigdzie. Ale się wygłupiła.
Jedno oko uniosło się wyżej. Patrzyło ponad jej ramieniem na coś, co było z tyłu.
— Zaraz będę przy tobie — usłyszała znów głos Janet. — Nieźle nam idzie.
Usłyszała jęk silników łodzi i syk wymienianego gazu.
Stwór znajdował się we wnętrzu wielkiego U platformy, oddzielony od morza dokiem. Ciężko było podprowadzić łódź bezpośrednio do niego. Ale to nie powinno mieć wielkiego znaczenia. Hutch czekała na szczęknięcie pulsera.
Zamiast niego usłyszała, jak łódź uderza o platformę. Słupki oczu oderwały się od Hutch.
Читать дальше