Temperatura powietrza zaczęła spadać; przelatywała nad burzą śnieżną. Nad chmurami wyrastały wierzchołki gór — szerokie, skalne szczyty, otoczone wianuszkiem bieli. Hutch znała kilku entuzjastów wspinaczki wysokogórskiej. To, co widziała przed sobą, niewątpliwie stanowiłoby dla nich nie lada wyzwanie.
Podniosła się trochę wyżej, przeleciała nad dachem świata, a potem przez kolejną burzę śnieżną. Pod sobą miała teraz otwarte wody — morze, mroczne i połyskujące, pod welonem lekkiej mgły gładkie jak szkło. Na brzegu ciągnęła się krzywa górskich grzbietów. Dotarła do północnego krańca Yakaty. Tam, gdzie bawią się bogowie.
Połączyła się ze Świątynią.
— Mówi Hutchins z Alfy. Jest tam kto?
— Witaj, Alfa. — Rozpoznała głos Allegri. — Miło cię widzieć. Jesteś teraz sześćdziesiąt kilometrów od Świątyni. Po prostu leć wzdłuż linii brzegu. — Krótka pauza.
— Przełączam na wideo. — Hutchins włączyła swój monitor i spojrzała na Allegri. Trudno było nie pozazdrościć tych błękitnych oczu i idealnych rysów twarzy. Ale jak na swój rodzaj pracy wydawała się zbyt towarzyska. Nie był to ten typ osobowości, który z radością akceptuje wszystkie rygory narzucane przez nowoczesną archeologię.
— To jakieś piętnaście minut drogi. Mam po ciebie wylecieć?
— Nie trzeba. Masz jakieś imię?
— Janet.
— Miło mi cię poznać, Janet. Przyjaciele mówią do mnie „Hutch”.
Allegri kiwnęła głową.
— W porządku, Hutch.
— Jakie tu macie zwyczaje? Korzystacie z hangaru na brzegu? Czego mam szukać?
— Mamy platformę do lądowania na wodzie. Wypatruj trzech kamiennych wież w wodzie, jakieś sto metrów od brzegu. Platforma jest na zachód od nich. Będzie tam nasz wahadłowiec. Usiądź tylko obok niego, a my już zajmiemy się całą resztą. Przygotować ci śniadanie?
— Nie, dziękuję.
— Jak ci pasuje. Do zobaczenia na miejscu. — Sięgnęła ręką ponad ekran i jej obraz zniknął.
Hutch prześlizgiwała się nad ośnieżonymi, usianymi okrągłymi kamieniami plażami, nad rozwijającymi grzywy przybrzeżnymi falami i rozsianymi gęsto przy brzegu wysepkami. Przeleciała obok Mount Tenebro, u której podstawy leżało miasto sprzed sześciu tysięcy lat, teraz prawie w całości zatopione lub pogrzebane pod zwałami piasku. Tutejsze minarety, kryształowe wieże i dryfujące ogrody odtworzył Vertilian w całej serii swoich płócien, z których jedno zawisło na honorowym miejscu w głównym holu Centrum dla Zwiedzających Akademii. Skierowała tam swoje teleskopy, ale mogła dojrzeć tylko równe rządki archeologicznych rozkopów.
Obiecała sobie, że jeśli czas pozwoli, wróci tu, żeby przyjrzeć się wszystkiemu z bliska.
Kilka minut później w polu widzenia pojawiły się trzy wieże. Nie były to — jak się spodziewała — trzy słupy, ale masywne, kamienne fortece, wznoszące się na jakieś dwadzieścia metrów nad falami. Nad szczątkami czwartej przetaczały się fale przypływu. Wieże były okrągłe, nieco zwężające się ku górze, lecz na tyle szerokie, że na szczycie każdej z nich mogłoby usiąść swobodnie dwudziestu ludzi. Ostry wiatr zwiewał z wierzchołków śnieżne czuby.
Hutch odsłoniła zewnętrzne mikrofony; nasłuchiwała przez chwilę miarowego bębnienia fal przyboju i rozpaczliwego wycia morskiego wiatru. Powoli zbliżyła się do jednej z budowli. Coś skrzeknęło, wyskoczyło w powietrze i odleciało z łopotem. Każdą z wież otaczały rządki liter, piktogramów i geometrycznych wzorów. Większość wydawała się zupełną abstrakcją, ale w kilku mogła dopatrzyć się postaci ptaków, stworzeń przypominających nasze kałamarnice i jakichś innych zwierząt. W niszy tuż ponad linią wody odkryła parę gadzich nóg, odłamanych tuż przy kolanie. W głębi musiały być schody albo szyb. Jakaś Quraquatka ze skrzydłami i bronią — prawdopodobnie mieczem — stała na szczycie jednego z wierzchołków. Brakowało jej jednej ręki. Drugą osłaniała oczy. Hutch wiedziała, że Quraquatczycy nie byli skrzydlatymi stworzeniami, uśmiechnęła się więc na myśl o latającym aligatorze, a potem zastanowiło ją, czy wszystkie inteligentne rasy dzielą to samo marzenie o aniołach.
Tuż przy linii wody ściany były wygładzone przez omywające je fale. Do samego brzegu biegł w wodzie pienisty ślad, jakby naprawdę drużyna włochatych strażników udawała się w głąb morza.
Platforma lądowiska leżała niewiele dalej. Miała kształt litery U i była dostatecznie rozległa, by mogła pomieścić kilka pojazdów. Wahadłowiec ze Świątyni stał na krańcu najbliższym brzegów. Światła Alfy prześliznęły się po jego błękitno-złotych liniach.
Podleciała bliżej i opuściła się na wodę. Na przybrzeżnych wzgórzach rozsiał się księżycowy blask. Połączyła się ze Świątynią.
— Już jestem — poinformowała.
Wahadłowcem zakołysało.
— Witaj w Świątyni Wiatrów, Hutch. Frank już do ciebie jedzie.
Na zewnątrz temperatura dochodziła do minus trzydziestu stopni Celsjusza. Włączyła swoje pole Flickingera, otworzyła drzwi i wydostała się na zewnątrz. Platforma unosiła się na falach, ale do dna była przymocowana dostatecznie mocno. Miała około trzech metrów szerokości i została wyposażona w termiczną instalację, mającą zapobiegać tworzeniu się lodu. Otoczona była barierką. Morze rzucało się niespokojnie i co chwila spryskiwało ją deszczem kropel, ale dzięki polu pozostawała zupełnie sucha.
Światła Alfy rzucały mglisty poblask na oba wahadłowce i platformę. Stojące za nimi trzy wieże wyglądały jak mroczne cienie. Szeregi fal załamywały się o brzeg.
— Uważaj, żebyś nie wpadła — zabrzmiał jej w uszach głos Carsona. Ale jeszcze go nie widziała.
— Gdzie jesteś?
— Patrz w lewo.
Spod wody właśnie wyłaniały się światła. Carson siedział wewnątrz przypominającej bańkę osłony. Wypłynął na powierzchnię tuż przy Alfie, a za nim długi szary kadłub. Z pokładu uniosła się para, zaraz zmyta przez następną falę. Łódź podwodna przetoczyła się, wyprostowała i podpłynęła do samej krawędzi platformy. Bańka otwarła się. Carson przystanął, poczekał na właściwy moment i jednym długim krokiem sprawnie przeszedł na dek.
— Limuzyna ze Świątyni, do usług — rzucił lekko. — Przystanki to rok 8000 p.n.e., hotel Henry’ego, Wieże Knotyjskie, Cesarstwo Yakatańskie i kilka punktów na południu. Jakie ma pani życzenia? — Zagulgotały silniki, łódź zakołysała się.
— Ten hotel to niezła myśl.
Łódź leżała nisko na wodzie. Usytuowane w tyle drzwiczki ładowni otworzyły się. Wnętrze wyłożone było przypominającymi beczki kontenerami. Carson sięgnął po jeden z nich, podniósł go ze zdumiewającą łatwością i przerzucił na platformę.
— Mam ich sześć — powiedział. — Czy moglibyśmy umieścić je na Alfie? Pomyślałem sobie, że oszczędzę jeden kurs.
— Jasne. — Przyglądała się, jak wraca po następną beczkę. Każda z nich była niemal tak wielka jak on sam. — Nie rozbij czegoś — rzuciła. Beczki były wielkie i nieporęczne, ale lekkie. Zaczęła przerzucać je z platformy do ładowni statku.
— To w przeważającej części pianka — wyjaśnił Carson. — I eksponaty.
Otulona ciepłym, suchym kokonem pola siłowego czuła się przytulnie i bezpiecznie. Wiatr szarpał nią na wszystkie strony, a nad wodą niosły się smętne pokrzykiwania.
— To brzęczoły — wyjaśnił Carson. — Przerośnięci i niezgrabni padlinożercy. Co ranka robią nalot na plażę.
— Ptaki?
— Niezupełnie. Bardziej przypominają nietoperze. Lubią śpiewać.
Читать дальше