Zastanawiała się przecież nieraz, czy światowe problemy mogą się skończyć, kiedy będzie dostęp do gwiazd. A może tylko zostaną wyeksportowane.
— Co o tym sądzisz, Melanie?
W drzwiach stał Harvey Sill. Był szefem stacji — ten sam grubas, z którym rozmawiała Hutch. Truscott już od lat pracowała z Harveyem. Lubiła go — był zdolnym administratorem i umiejętnie oceniał ludzi; najcenniejszy z jej podwładnych — kompetentny człowiek, który ma odwagę wyrazić własną opinię.
Melanie odchyliła się z krzesłem.
— Odczuwam niepokój.
Harvey przysiadł na skraju stołu.
— Będą sprawiać problemy aż do samego końca.
— Powinieneś coś zobaczyć, Harv. — Wywołała przekaz sprzed dwóch tygodni.
Na ekranie pojawiła się przyjacielska twarz Normana Casewaya. Siedział przy swoim biurku, na tle sztandaru organizacji.
„Melanie — mówił — był u mnie niedawno Richard Wald. Próbował wydębić zwłokę z «Nadzieją». Wczoraj dowiedziałem się, że wyruszył na Quraquę. Nie wiem, co on knuje, ale być może będzie chciał zignorować nasz ostateczny termin. Wydaje się, że byłby do tego zdolny. — Caseway nie krył irytacji. — Mam nadzieję, że się mylę. Ale istnieje możliwość, że oświadczy nam — i całemu światu — iż nie opuści Świątyni. Wówczas rzuci nam oficjalne wyzwanie”.
— No, chyba tego nie zrobi! — wtrącił Harvey.
„Jeśli tak — ciągnął głos z nagrania — musimy być gotowi, żeby natychmiast zareagować. To niełatwe zadanie. W razie gdy padnie takie oświadczenie, my tutaj damy sobie radę z opinią publiczną. A wam nie wolno zaczynać operacji, dopóki nie będziecie całkowicie pewni, że na Quraquie nie ma już nikogo. Wiem, że będziecie mieli przez to problemy z koordynacją działań, ale nie chcę, żeby ktokolwiek zginął. Jeśli się zdarzy, że Wald zadeklaruje zamiar pozostania dłużej niż pozwala wyznaczony przez nas termin, poinformujesz go, że nie możesz wydać samodzielnej decyzji w tej sprawie, co zresztą jest zgodne z prawdą, a następnie powiesz mu, że projekt «Nadzieja» będzie kontynuowany według terminarza, ty zaś oczekujesz od niego, że opuści to miejsce zgodnie z nakazem sądowym i warunkami wynegocjowanymi z Akademią. Następnie powiadomisz mnie. Proszę o potwierdzenie przyjęcia tych instrukcji. A przy okazji, Melanie, strasznie się cieszę, że to akurat ty tam jesteś”.
— Mogło być gorzej — powiedział Harvey, ześlizgując się na fotel. — Mógłby ci kazać nacisnąć guzik bez względu na okoliczności.
— Nie jestem pewna, czy bym tego nie wolała. — Siedzi tu już bite trzy lata, a archeolodzy ciągle korzystają z jakichś taktyk pozwalających na odwleczenie sprawy. — Słuszna decyzja — przyznała. — Ale te sukinsyny znów robią nam to samo. — Wstała i przeszła w stronę iluminatora. — Wprost nie mogę uwierzyć, że właśnie nam to się przydarza.
Melanie Truscott, Dziennik
Historia „negocjacji” między Akademią i Kosmikiem to nieustanne pasmo żądań, kłamstw, gróźb i w końcu rozprawy sądowej, która wygnała wreszcie Akademię z Quraquy, zanim ta była gotowa, żeby ją opuścić.
Niemniej, gdybym tylko mogła, przychyliłabym się do ich próśb i dała im kolejny miesiąc lub dwa — to naprawdę nie sprawiłoby nam aż tak wiele kłopotu — ale mamy tu do czynienia z decyzją sądu, którą musiałabym pominąć, czym otwarłabym drogę dla dalszych przepychanek.
Tak więc wypełnię rozkazy wiernie, co do joty.
Jak to się dzieje, że na sam szczyt dostają się typy nie mające nawet krzty talentu dyplomatycznego? Za grosz elastyczności.
Ta młoda kobieta, z którą rozmawiałam dzisiaj, ta ze statku ewakuacyjnego Akademii, wydała mi się dość rozsądna. Ona i ja bez trudu wypracowałybyśmy jakiś kompromis — tak mi się zdaje — i uniknęłybyśmy przy tym mnóstwa animozji i niepotrzebnych wydatków. A może i znalazłybyśmy przy okazji drogę do Twórców Monumentów? Ale nic z tego.
7 czerwca, 2202
Na pokładzie Alfy, poniedziałek, 22.05 czasu Świątyni (za jedenaście północ)
Wahadłowiec oderwał się od Winckelmanna i opadał teraz lekko, jakby w pościgu za zachodzącym słońcem. Okrywa chmur pocięta była różowo-fioletowymi pasmami; wąski pas na północ od równika nawiedziły sztormy. Hutch przekazała stery komputerowi nawigacyjnemu, a sama próbowała uzyskać połączenie z Kosmikiem. Linia była zablokowana — a to wiele mówiło na temat poziomu, do jakiego zeszły ich wzajemne stosunki.
Wyłapała wspólny kanał archeologów ze Świątyni i słuchała teraz, jak się wzywają, jak kierują pracami, jak proszą o pomoc. Od czasu do czasu ktoś z nich pozwalał sobie na ujawnienie przepełniającej wszystkich frustracji. „Mówię, żebyśmy zostali i dokończyli robotę!” Kobiecy głos. Hutch zastanawiała się, czy tego rodzaju uwagi nie są aby rzucane specjalnie z myślą o nadsłuchujących ludziach tej całej Truscott. Kobieta ma prawo się denerwować.
Wahadłowiec już wpadł w macki atmosfery. Obok przelatywały smugi chmur. Nawigacja wyłączyła ruch w przód. Pojazd z nią w środku wślizgiwał się teraz w zmierzch, przelatując wysoko ponad sinymi szczytami, schodząc pomiędzy ustępujące z wolna światło. Szeroka rzeka odpływała w ponury zmrok. Za nią wschodził księżyc z Oz, jak rożek czarownicy.
Tu i ówdzie coś rozbłyskało na chwilę — może woda, a może śnieg połyskiwały w świetle gwiazd. Skanery statku ukazywały nierówny, jałowy krajobraz, przerywany gdzieniegdzie jeziorkiem albo zakrzepłym skupiskiem lawy.
Największe ruiny leżały w Kabał, w zlewisku rzek. Hutch przeszła na ręczne sterowanie i sprowadziła wahadłowiec na poziom gruntu. Jej światła nawigacyjne odbiły się od na wpół zagrzebanych w ziemi kamiennych murów. Nie było tu nic poza nimi — ani pomostu, ani leżących wzdłuż brzegu łodzi, ani budynków, najmniejszego nawet śladu po drodze, która łączyłaby mieszkańców z sąsiednimi miastami. Kabał był wysoko cenionym znaleziskiem, ponieważ należał do tych miejsc, w których Quraquatczycy przetrwali najdłużej.
Byli tu jeszcze, kiedy Kolumb udawał się w swoją podróż — a dziś pozostały tylko szczątki niegdyś świetnej, choć luźno ze sobą powiązanej globalnej kultury. Zaczęła rozmyślać nad tym, jak mogły wyglądać ich ostatnie chwile — jak odcinali się w swoim mieście od ciągle przybliżającej się przyrody. Czy wiedzieli, że znajdują się o krok od zagłady?
Wypatrzyła sobie wśród ruin trochę wolnego miejsca, gdzie można by wylądować. Podpory przygięły do ziemi długą trawę. Zaczęła już proces wymiany powietrza, chcąc wyjść na zewnątrz i trochę się rozejrzeć, gdy nagle coś śmignęło między podporami wahadłowca. Przebiegło poza kręgiem światła z reflektorów, zbyt szybko, aby mogła się przyjrzeć. Zwróciła w tamtym kierunku punktowce — nic, tylko prostujące się powoli źdźbła długiej trawy.
Diabli z tym.
Przerwała proces i chwilę później była już z powrotem w powietrzu, pędząc w kierunku południowego wschodu.
Na równinę spadł śnieg. Zaczęły się pokazywać pierwsze drzewopodobne rośliny — miały krótkie, grube konary, pokryte zielonymi kolcami i długimi igłami. Płaski krajobraz ustąpił miejsca plątaninie wzgórz, pokrytych groteskowymi naroślami połączonymi pajęczyną purpurowych niby-lian. Sądziła, że to lokalny wariant drzew, dopóki jedno z nich się nie poruszyło.
Dalej na południe leciała nad istną puszczą grubych, splątanych, powykręcanych konarów. Drzewa tu były ogromne, większe nawet niż kalifornijskie sekwoje, rosły w należytej od siebie odległości.
Читать дальше