Trzymając but pobiegł truchcikiem za Kate. Zdążył zrobić zaledwie kilka kroków, kiedy ktoś rozsunął zasłony okienka piwnicy, puszczając na ziemię strumień białego, flouoryzującego światła. Jednocześnie w okienku ukazała się męska twarz. Przypuszczał, że to John Breton, ale nie miał pewności. Za mężczyzną w oknie mógł przecież ktoś stać, w tym samym momencie jednak trysnęła szczególnie oślepiająca fontanna meteorów, a jej odbicie w szybie zamieniło okienko w płytę z kutego srebra. Zaraz potem zasłony opadły.
Convery widział, jak Kate Breton wchodzi do domku. Wbiegł na stopnie i wpadł do środkowego pokoju. Było ciemno, więc musiał namacać najpierw włącznik światła. Kiedy się zapaliło, rzucił się do drzwi wiodących do piwnicy, pociągnął za nie, ale nagle zatrzymał się na małym drewnianym podeście schodów jak wryty.
Pośrodku piwnicy stali w uścisku John i Kate i poza nimi nie było nikogo. Convery’ego ogarnęło złe przeczucie; poznał pierwsze symptomy paniki.
— Co to ma znaczyć? — warknął. — Gdzie on jest?
— Niby kto? — John Breton patrzył na niego w zdumieniu.
— Ten facet, który cię tu przywiózł. Porywacz.
— Porywacz?
— Tylko bez głupich kawałów. — Convery zszedł na dół. — Czy jest jeszcze jakieś inne wyjście z tego domu?
— Nie.
— To wobec tego gdzie jest człowiek, który zamknął twoją żonę w garderobie, a ciebie przywiózł tutaj?
— Przepraszam bardzo, panie poruczniku — powiedziała Kate Breton odrywając głowę od piersi męża. — To jakieś nieporozumienie. Sprawa natury osobistej…
— To nie jest żadna odpowiedź — Convery z trudem panował nad sobą.
— Ale jaka może być inna?
— Właśnie chciałbym się tego dowiedzieć. Czy przeglądałeś się może w lustrze, John? Cały jesteś wyszargany, co to ma znaczyć?
Breton wzruszył ramionami.
— W weekendy zachowuję się jak ostatni flejtuch. Zwłaszcza tu nad jeziorem.
— Masz owiązaną wokół ramienia żyłkę na ryby, skąd się tu wzięła?
— To przypadek. Odmierzałem ją sobie i tak się jakoś zasupłała.
Convery przyjrzał się Bretonowi dokładnie. John miał twarz pokrytą siniakami z poprzedniego dnia, ale była w niej jakaś siła, której nigdy dotychczas nie dostrzegł, i to, jak Bretonowie stali razem — stanowili po prostu jedno. Z racji swojego zawodu Convery nieczęsto bywał świadkiem przejawów miłości ludzkiej, ale kiedy ich zobaczył, nie miał wątpliwości, że to nie może być nic innego. i ta zmiana była związana z wypadkami ostatnich dni. Jeszcze jeden element tajemnicy.
— Niepotrzebnie zawracałam panu głowę — odezwała się Kate Breton. — Może pan zostanie na drinka?
Convery potrząsnął głową w poczuciu porażki.
— Widzę, że raczej wolelibyście zostać sami. — Zdając sobie sprawę, że cała ironia tej uwagi jest chybiona, odwrócił się już, żeby odejść, ale w ostatniej chwili przypomniał sobie o pantoflu.
— Twój but, John. Znalazłem go nad samą wodą. Zauważyłeś chyba, że masz na sobie tylko jeden?
— Tak. — John Breton uśmiechał się rozbrajająco. — Jak już być flejtuchem, to być.
— Spodziewałem się takiej odpowiedzi. Dobranoc. Conyery zmęczonym krokiem wlókł się po drewnianych schodach. Wyszedł w chłodną noc, z marsem na czole, usiłując ogarnąć całą lawinę nowych faktów, jaka się na niego zwaliła. Ponad nim ogniste łuki meteorów w dalszym ciągu kreśliły kopułę nieba, ale wszystko to ledwie do niego docierało.
W kartotece jego umysłu te zjawiska zostały sklasyfikowane jako „nie mające związku ze sprawą”.
Kiedy Convery szedł wolno do samochodu, jego prawa dłoń zaczęła się nagle zginać, skręcać i rozginać — w oczekiwaniu magicznego głosu, którego nigdy nie miała wydać.
Jackowi Bretonowi wydało się po prostu, że ktoś zgasił światło w piwnicy.
Znalazł się nagle w ciemności, ledwie mogąc wytrzymać przejmujący ból w przegubie ręki i nasłuchując pilnie odgłosów na górze. Po chwili odprężył się. W Czasie A domek był zimny i pusty i nie należał do Bretona. A jeśli — przeleciało mu przez głowę — w ogóle nie ma właściciela i drzwi od piwnicy są zaryglowane od zewnątrz?
Zrobił krok do przodu i w momencie naruszenia równowagi poczuł, że nogi się pod nim uginają. Upadł bezradnie, uderzając się o jakąś dużą skrzynkę, i rozłożył się jak długi na pokrytej kurzem podłodze. Kiedy próbował się pozbierać, stwierdził, że ręce i nogi drżą mu gwałtownie, nie wytrzymując jego ciężaru, i że pada na twarz.
Za drugim razem był już ostrożniejszy; uchwycił się skrzynki obiema rękami, podciągając się cal po calu do góry. Kiedy wreszcie zdołał stanąć na nogi, oparł się o szorstkie drewno, ciężko dysząc.
Kate!
Rozglądał się dokoła niewidzącymi oczyma, mając koszmarną świadomość, że Kate jest najprawdopodobniej gdzieś tu w piwnicy, oddzielona od niego jedynie nieuchwytnymi barierami prawdopodobieństwa. Pewnie jest tu i John i stoją objęci.
Jack Breton cały był napięty w oczekiwaniu kolejnego ataku bólu, ale — o dziwo — ból nie nadszedł. Zamiast tego poczuł czysty, prawdziwy smak zadośćuczynienia. Popełnił kiedyś błąd, ale go naprawił. W końcu wszystko załatwił, jak należy.
Po omacku ruszył do schodów i człapiąc jak starzec wszedł na górę. Drzwi ustąpiły, kiedy wziął za klamkę. Środkowy pokój zalewało jaskrawe, niespokojne światło wpadające przez okna. Świat Czasu A też nawiedził deszcz meteorów, ale teraz, kiedy Jack wyrównał bilans kosmiczny, wszystko wróci do równowagi.
Zanim zamknął za sobą drzwi, obrócił się jeszcze i spojrzał w milczącą ciemność pustej piwnicy.
— Przepraszam was bardzo — powiedział. Czuł, że brzmi to głupio, nie mógł się jednak powstrzymać. — Widzę, że wolelibyście zostać sami.
I żywił zupełnie irracjonalne przekonanie, że oni go słyszą.