A sytuacja mogłaby okazać się jeszcze bardziej interesująca, gdyby śmierć nie była natychmiastowa, a nastąpiła na przykład w karetce pogotowia wiozącej go do szpitala. Ciekawe, w jaki sposób, zastanawiał się, załoga karetki wyjaśniłaby zniknięcie normalnego pełnowymiarowego człowieka.
Ta umysłowa szarada uspokoiła Bretona na tyle, że mógł już zacząć konstruktywnie myśleć o tym, co należy zrobić w przeciągu najbliższej godziny. W głównych zarysach plan przedstawiał się prosto: zabić Johna Bretona, przetransportować jego ciało na miejsce, gdzie prowadzono wiercenia szerokodymensyjne, i pozbyć się go. Ale w praktyce mogły się pojawić trudności. Na przykład mogło się okazać, że wiercenia również odbywają się po godzinach i że brygady pracują przez całą dobę.
Stwierdziwszy z ulgą, że znów stał się stworzeniem myślącym, Breton zaczął wypatrywać bocznej drogi, na której wcześniej zauważył tabliczkę firmy budowlanej. Okolica jednak wydawała mu się coraz mniej znajoma. Zwolnił znów i zaczął obserwować wschodnią stronę drogi, zastanawiając się nad każdym jej krętym odgałęzieniem, aż wreszcie dostrzegł majaczącą z daleka szarobiałą tablicę. Reflektory samochodu wychwyciły nazwisko „Breton” na jednej z tabliczek należących do subkontrahentów i w tym miejscu Jack skręcił z autostrady. Samochód tańczył delikatnie, posuwając się wzdłuż głębokich kolein wyżłobionych przez ciężkie wozy budowlane i wzbijając po obu stronach kłęby kurzu.
Niecałe pięć minut od autostrady boczna droga przechodziła w płaski, zryty teren, na którym pracowały koparki. Breton prowadził samochód zygzakiem, oświetlając zwały materiałów budowlanych, aż wreszcie dostrzegł znany widok: przypominające kształtem wieżyczkę świdry. Nie było nikogo ani w ich pobliżu, ani nigdzie na całym pooranym maszynami terenie budowy. Zakręcił i wrócił na autostradę, zadowolony, że zajęło mu to zaledwie kilka minut.
W miarę jak jechał na północ, robił się coraz bardziej pewny siebie. Przez jakiś czas wydawało mu się, że coś jest nie w porządku, że Czas B sprzeniewierzył się swemu twórcy, ale to była jego własna wina. Po prostu te dni, spędzone z Johnem i Kate, odebrały mu dawną siłę i ufność…
Nagle niebo przed samochodem rozbłysło pulsującą jasnością.
Miniaturowe słońce wystrzeliło lukiem, a gdy znikało za porośniętym drzewami pasmem wzgórz w odległości niecałej mili, pojawiły się ogromne, falujące welony ognia. Sylwetki drzew ukazały się wyraźnie w rozproszonym świetle eksplozji, a następnie straszliwy łomot wstrząsnął całym samochodem porażając Bretona pierwotnym strachem. Po głównym wybuchu odezwała się cała seria pomniejszych grzmotów, zamierających stopniowo w olimpijskich pomrukach i echach.
Breton, zlany potem, gnał przez noc w nienaturalnej ciszy. Minęło kilka sekund, nim jego umysł powrócił z epoki jaskiniowej, w jakiej się znalazł, do dwudziestego wieku i uświadomił mu, że jest świadkiem spadania meteorów. Breton soczyście zaklął pod nosem i mocniej uchwycił kierownicę.
Niebo, pomyślał nagle zaskoczony, jest moim wrogiem. — Znalazłszy się na grzbiecie wzgórza, hen daleko na lewo dostrzegł topazowe strzępy ognia pełgające po trawiastych zboczach.
Za kilka minut zaroi się tu od ciekawskich. Breton znał dobrze mentalność przeciętnego mieszczucha z Montany — nawet zwykły pożar prerii wystarczy, żeby się wysypali ze swoich beznadziejnych domów uszczęśliwieni, że mogą się gdzieś wybrać w swoich nowiusieńkich samochodach, które — chociaż duże i szybkie — nie sprawdzają się jednak jako latające dywany na tych olbrzymich przestrzeniach.
Takie wydarzenie, jak deszcz meteorów, przyciągnie ich z odległości choćby i stu mil, a nawet większej, kiedy tylko lokalne radia dorwą się do wiadomości. A to oznaczało, że wracając tą samą drogą, ze zwłokami w bagażniku, będzie się musiał przedzierać przez gąszcz pojazdów. Niewykluczone nawet, że policja ustawi patrole drogowe. Breton widział już, jak ludzie w granatowych mundurach, o surowych twarzach, uderzają w klapę jego bagażnika, kiedy będzie się usiłował przemknąć — dokładnie tak samo, jak to robił poprzedniego dnia porucznik Convery.
Ta perspektywa wprawdzie go przerażała, ale jednocześnie musiał przyznać, że spadające meteory miały swoją dobrą stronę: kto w takiej sytuacji zapamięta jeden określony samochód? Nieznacznie zwiększył szybkość, żeby się jak najprędzej wydostać z tego miejsca, zanim się zacznie ruch.
Domek byłby pogrążony w kompletnych ciemnościach, gdyby nie zmienne światło jutrzenki na północy i oszalała kanonada meteorów rozłupująca niebo na kawałki w kształcie diamentów. Breton wysiadł z samochodu i pospieszył do domku, przyciskając ręką kieszeń, żeby mu się pistolet nie obijał o udo.
W zmiennym, nienaturalnym świetle kontury domku rybackiego wydawały się kurczyć i drgać, i rozciągać w jakiejś plazmatycznej wesołości. Znów Breton poczuł się zmarznięty i potwornie zmęczony. Otworzył drzwi frontowe i zanurzył się w gęstą, niemal namacalną ciemność, instynktownie wyjmując broń z kieszeni. Na schodach wiodących do piwnicy zawahał się, zanim zapalił światło.
Świetlówka najpierw mrugała chwilę, a kiedy się uspokoiła, wyłoniła z mroku postać Johna leżącego na boku na środku podłogi. Poplamione i zakurzone ubranie upodabniało go do trupa, ale jego oczy były bystre, czujne.
— Usiłowałem uciec — powiedział niemal od niechcenia, kiedy Jack zbliżał się po schodach. — Mało nie poprzecinałem sobie rąk.
Poruszył się, jakby chciał mu pokazać przeguby, i w tym momencie dostrzegł pistolet w dłoni Jacka.
— Już? — Jego głos był raczej smutny niż przestraszony. Jack stwierdził, że chowa broń za siebie. Niechętnie wysunął ją do przodu.
— Wstaniesz?
— Po co? — John czuł, że ma jakąś niejasną przewagę psychiczną. — Co ci z tego przyjdzie?
— W porządku. — Jack odbezpieczył pistolet i wycelował. W każdym razie nic mu nie przyjdzie z tego, jeśli będzie zwlekał. Nic a nic.
— Nie — głos Johna zaczął się załamywać. — Ty rzeczywiście masz zamiar to zrobić?
— Muszę. Bardzo mi przykro.
— Mnie też jest przykro, ze względu na nas wszystkich.
— Żałuj tylko siebie.
Jack zacisnął mocniej palec na spuście, który nagle wydal się sztywny jak tłok prasy hydraulicznej, a tymczasem cenne sekundy płynęły. John przez chwilę leżał spokojnie, ale potem, jak gdyby nerwy odmówiły mu posłuszeństwa, zaczął się wić rozpaczliwie, usiłując odsunąć się możliwie jak najdalej od lufy pistoletu. Zapierał się nogami o beton próbując się cofać, gdy tymczasem Jack, podpierając rękę z pistoletem drugą ręką, zbliżał się do niego nieubłaganie. Wreszcie spust powoli, zdradziecko — bliski już eksplozji — zaczął ustępować.
Nagle Jack Breton poczuł obok siebie strumień zimnego powietrza.
Obrócił się i o mało nie wystrzelił w panice. W odległości kilku stóp od niego wisiał w powietrzu widmowy, przezroczysty przedmiot. Twarz Bretona wykrzywił skurcz: zobaczył tak dobrze znany, straszliwy, składający się z dwóch półkul kształt.
Ludzki mózg!
Kiedy tak patrzył, pod niematerialnym mózgiem ukazała się pionowa prążkowana kolumna, od której odchodziła mglista sieć cieniutkich odgałęzień. W ciągu sekundy powstało coś, co przypominało trójwymiarowy plastikowy model ludzkiego systemu nerwowego.
Jack poczuł jeszcze silniejszy prąd zimnego powietrza i zdrętwiały z przerażenia stwierdził, że patrzy w twarz drugiego człowieka.
Читать дальше