— Bo ja wcale nie mam! — Ton Leylanda zawsze brzmiał tryumfalnie. — W tym miesiącu mam soboty wolne, ale przecież nie opuszczę drużyny, stary. O, nie, co to, to nie.
Convery gapił się na niego przez chwilę nieprzytomnie, po czym przypomniał sobie: aha, jest październik i w soboty po południu wznowili zwyczaj grywania w kręgle.
— Racja, gramy dziś w kręgle — nie wypadło to specjalnie entuzjastycznie.
— Oczywiście, że gramy. Chodź, stary.
— Wiesz co, ja dzisiaj chyba nie dam rady. Leyland natychmiast wyraził mu współczucie.
— Zdaje się, że i w ciebie orzą jak w łysą kobyłę. W zeszłym tygodniu kazali mi zrobić trzy… — urwał w momencie, kiedy jego wzrok spoczął na otwartym segregatorze. Szczęka mu opadła i zaczął energicznie wymachiwać w stronę grupki stojących w pobliżu kolegów.
— Hej, słuchajcie, on znów się w tym bobrze! Wiecie, jak profesor Convery ma zamiar spędzić sobotni wieczór? Na rozwiązywaniu tajemnicy zabójstwa Spiedelal Leyland z niedowierzania mówił niemal falsetem. — Znów zaczął się grzebać w tej cholernej sprawie!
— Jestem dziś za bardzo wykończony na kręgle — usiłował się bronić Convery. — Wolę sobie tu po prostu posiedzieć.
— A gówno! — Leyland wyciągnął swoje wielkie, czerwone łapska, zamknął mu przed nosem segregator i wywlókł go z miejsca. — W tym roku potrzebujemy wszystkich stałych facetów. A poza tym przyda ci się trochę ruchu.
— Dobra, dobra.
Convery stwierdził, że się nie wybroni. Zły, uprzątnął biurko i poszedł za innymi w kierunku windy. Hałaśliwe podniecenie, jakie ogarnęło jego kolegów wobec perspektywy spędzenia wieczoru przy kręglach i piwie, nie udzieliło mu się jednak. Wczoraj rozmawiał przecież z człowiekiem, na którym ciąży wina.
Convery był teraz absolutnie, na chłodno, przekonany zarówno o winie Bretona, jak i o tym, że nigdy nie zdoła postawić go przed sądem — ale to mu specjalnie nie przeszkadzało. Sen z oczu spędzał mu fakt, że nie potrafił dociec natury tej zbrodni.
Dziewięć lat temu stało się w domu Bretonów coś bardzo dziwnego, coś, czego skutki dawały się odczuć do dzisiejszego dnia, powracając w swoim własnym ponurym rytmie jak symptomy nieuleczalnej choroby. Ale co to było? Convery stępił na tym problemie ostrze swego konceptu i pozostało mu tylko niejasne pragnienie przeniknięcia do tego domu, życia w nim, aby móc badać, odsiewać i analizować fakty, aż pozna tych dwoje ludzi lepiej, niż oni sami siebie.
— Chodź, Blaize. — Leyland otworzył drzwi swojego samochodu. — Podwiozę cię.
Conyery rozejrzał się po parkingu policyjnym i nagle poczuł w żołądku znany zimny skurcz.
— Nie, dziękuję. Pojadę swoim, może będę musiał wyjść wcześniej.
— Wsiadaj — zakomenderował Leyland. — Nie ma mowy o żadnym wcześniejszym wychodzeniu, stary. Convery potrząsnął głową.
— No to później. Jedź, ja do was dołączę.
Leyland wzruszył ramionami i złożywszy się wpół, wsiadł do samochodu. Convery odszukał swojego Plymoutha w gwałtownie zapadającym zmroku i usiadł za kierownicą, cały czas mając w uszach syreni śpiew. Na pierwszym skrzyżowaniu wystrzelił zza samochodu Leyanda i pomknął przez miasto, jakby się bał, że go koledzy będą gonili. Oczywiście nie zrobiliby tego, ale będą urażeni i chłodni — zupełnie jak Giną, kiedy wyszedł z domu mimo przyjęcia urodzinowego dzieci. Ale zły duch go nie opuszczał, a on nigdy nie mógł się oprzeć jego podszeptom.
Wjechawszy w aleję, przy której mieszkali Bretonowie, Corwery zwolnił i przemknął między dwiema ścianami drzew z całkowicie niemal wyciszonym silnikiem. Wielki dom był pogrążony w kompletnej ciemności. Convery rozczarowany zatrzymał samochód. Spojrzał na zegarek zastanawiając się, czy może się tłumaczyć kolegom braniem benzyny. Byłoby to rozsądne, ale…
— Do diabła! — wykrzyknął z niesmakiem, stwierdziwszy, że wysiada jednak z samochodu i idzie w kierunku domu. Ponad nim ciemniejące niebo roiło się od meteorów, ale Corwery ich nie widział. Żwir podjazdu chrupał mu pod nogami, kiedy szedł cienistym tunelem z żywopłotu, a następnie obchodził dom i werandę.
Z patio przyjrzał się budynkowi od tyłu. I tu — zgodnie z jego przewidywaniami — wszystkie światła były pogaszone. Otwarte drzwi garażu ujawniły brak Turbo-Lincolna Johna Bretona i obecność sportowego samochodu pani Breton. Najwyraźniej gdzieś razem pojechali. Convery pstrykał paznokciem o zęby. Wiedział, że ostatnio prawie nie bywali razem, ale w końcu kto im zabroni, jeśli mają ochotę. W każdym razie nie prawo, które nie pozwala natomiast nachodzić cudzych domów.
Convery zakołysał się na obcasach, nie bardzo wiedząc, co robić, i właśnie miał odejść, kiedy drzwi od kuchni skrzypnęły cicho.
Podszedł bliżej i stwierdził, że są uchylone i że kołyszą się lekko w podmuchach wieczornego wiatru. Kiedy popchnął je ostrożnie czubkiem buta, otworzyły się szeroko i ze środka buchnęło ciepłe powietrze. Znalazłszy wreszcie jakiś cień uzasadnienia dla swojej obecności, Convery wszedł do ciemnej kuchni i zapalił światło.
— Czy jest tu kto? — zawołał czując się nieswojo.
W tym samym momencie gdzieś na górze rozległo się nieprzytomne walenie i Convery’emu wydało się, że słyszy kobiece krzyki. Zapalając po drodze światła wbiegł na górę za głosem, który doprowadził go do pierwszej sypialni. Walenie dochodziło z garderoby. Próbując ją otworzyć, stwierdził, że gałki drzwi są mocno omotane odporną na zrywanie żyłką. Usiłując porozwiązywać mocne jak stal węzły połamał sobie tylko paznokcie. Zrobił więc krok do tylu i kopnął w drzwi z taką siłą, że jedna z gałek po prostu odleciała.
W chwilę później trzymał w ramionach Kate Breton, czując, jak ogarnia go lodowata euforia. — A jednak jego zły duch okazał się mimo wszystko łaskawy.
— Pani Breton — zapytał z naleganiem w głosie. — Co tu się dzieje? Kto panią zamknął w tym schowku?
— Jack Breton — odparła. Jej oczy były puste, uszło z nich wszystko.
— To znaczy pani mąż?
— Nie… nie mój mąż. To był… — urwała, spazmatycznie wciągnęła powietrze i Convery dostrzegł, że powraca jej świadomość, subtelnie zmieniając rysy twarzy. Dzielące ich niewidzialne bariery zaskoczyły na miejsce.
— Niech mi pani powie, co się stało, pani Breton.
— Musi mi pan pomóc, poruczniku. — Była w dalszym ciągu przestraszona, ale moment ślepej paniki minął. — Boję się, że mój mąż został porwany. Jest nad jeziorem Pasco. Czy może mnie pan tam zawieźć? Zawiezie mnie pan nad jezioro?
— Ale…
— Niech pan się nade mną zlituje, poruczniku, błagam pana w imieniu mojego męża!
— Jedźmy — powiedział Convery ponuro. Okazja wprawdzie minęła, ale czuł, że właśnie nad jeziorem Pasco jego ręce wreszcie przemówią.
W pierwszej części swojej drogi nad jezioro Breton kilka razy o mało się nie zabił biorąc zakręty z szybkością przekraczającą możliwości techniczne maszyny.
Był już dobrze za miastem, zanim odzyskał panowanie nad swoją prawą stopą na tyle, że mógł ją zdjąć z pedału gazu. Ogromny samochód zwolnił w swoim koszmarnym pędzie przez ciemność. Zginąć teraz w wypadku samochodowym byłoby może patetycznie, pomyślał, ale miałoby to jeszcze inne interesujące konsekwencje. W momencie kiedy ustałoby działanie jego centralnego systemu nerwowego, chronomobil zaszyty pod skórą przegubu lewej ręki straciłby źródło energii i ciało Bretona powróciłoby do Czasu A.
Читать дальше