— Ja tego w dalszym ciągu nie rozumiem. — Jack Breton głęboko zaczerpnął tchu, usiłując zmusić swój umysł do pracy. Twierdzisz, że pozostając tutaj zniszczę wszechświat, a przecież ty sam musiałeś cofnąć się do obecnego momentu w czasie z przyszłości, która według ciebie nie powinna już istnieć.
— A jak ty myślisz, jak dużego skoku wstecz dokonałem, co?
— Nie wiem. — Breton czuł, że ogarnia go lęk.
— Dwadzieścia, trzydzieści lat? — nalegał Breton Senior.
— Coś w tym rodzaju.
— Cofnąłem się niewiele ponad cztery lata.
— Ale… — Jacka zatkało, jednocześnie zauważył wstrząs malujący się na twarzy Johna.
— Jestem starszy od ciebie o cztery lata. — Breton Senior zrobił widoczny wysiłek, żeby zebrać siły. — Widzę, że w dalszym ciągu nie zdajesz sobie w pełni sprawy z sytuacji. To moja wina, że nie potrafiłem ci tego lepiej wyjaśnić, ale liczyłem na to, że zrozumiesz…
Jeszcze nie widzisz, Jack? Jestem tym, czym ty się staniesz za cztery lata, jeśli zamordujesz swoje wcielenie z Czasu B i będziesz żył z Kate w Czasie A. Ja właśnie zrobiłem dokładnie to, co ty zamierzałeś zrobić, kiedy tu przyszedłem, i mnie się udało.
— Udało mi się — Breton Senior zaśmiał się śmiechem, jakiego Jack nigdy nie słyszał, i mówił dalej, nie zwracając się jednak do żadnego z dwóch mężczyzn; jego urywane zdania szkicowały tylko apokaliptyczną wizję-walki dobra ze złem.
W miarę jak więzy siły grawitacyjnej się rozluźniały, planety odrywały się od swego macierzystego słońca, poszukując nowych orbit stosownych do zmienionego układu sił przyciągania i odpychania. Ale nie krążyły dostatecznie szybko — Słońce ścigało je jak szalona matka, trawiona pragnieniem mordowania własnych dzieci. Wzdęte, wezbrane ropą nuklearną własnego rozkładu, raziło swoje potomstwo śmiertelnym promieniowaniem o niesłychanej wprost sile.
Breton Senior przez cztery lata istniał w świecie, który stał się widownią dwóch rodzajów śmierci; rywalizowały one ze sobą o jak największe żniwo. Starożytne plagi głodu i zarazy szły o lepsze z nowymi — powszechnym rakiem i mnożącymi się przypadkami niezdolnych do życia mutantów.
Kiedy Kate zmarła na nie znaną chorobę, odkrył w sobie coś, czego nie było w nim od jego pierwszej podróży w czasie — zdolności chronomobilne, u innych objawiające się jako wyrzuty sumienia. Przystąpił więc do budowy nowego chronomobilu i mimo że przeszkadzał mu w tym brak oka, zniszczonego przez chorobę, ukończył go w przeciągu kilku tygodni. Jego celem było przekonanie Bretona A, by wrócił do swego własnego strumienia czasu, przywracając ogólną równowagę, zanim będzie za późno.
Gdyby mu się powiodło, strumień Czasu B, prowadzący do zagłady wszechświata, nie zatrzymałby się wprawdzie w swojej drodze do zguby — na to nie byłoby już rady — ale wyprodukowałby odgałęzienie, boczny strumień czasu. Byłby to zmodyfikowany Czas B, w którym Kate i John Brefonowie dożyliby swoich dni w pokoju.
Korzyści płynące z tego dla Bretona Seniora miałyby charakter filozoficzny raczej niż praktyczny, zgodnie bowiem z surowymi prawami fizyki chronomobifnej sama jego obecność w tym czasie — gdyby zdecydował się w nim zostać — spowodowałaby jego zniszczenie. Ale zobaczywszy to, co zobaczył, gotów był zadowolić się świadomością, że gdzieś kiedyś istniał ten drugi wszechświat.
Początkowo, przygotowując swoją podróż, zamierzał wziąć ze sobą broń — żeby mieć pewność, że wyprawi Jacka Bretona w jego świat, tak samo jak w tamtym odległym życiu, znacznie wcześniej, załatwił sprawę ze Spiedelem.
Ale to byłoby pójście na łatwiznę, a ponadto Breton postanowił skończyć z zabijaniem.
Gdyby nie udało mu się jednak przekonać Jacka samą perswazją, umarłby ze straszliwym brzemieniem świadomości, że pociąga za sobą wszystkie żywe istoty z całego świata…
Słuchając tych słów Jack Breton czuł, jak na barki zwala mu się ciężar przekraczający jego siły — ciężar dwóch wszechświatów. Opowieści jego groteskowego starszego wcielenia o potwornościach i grozie czekającej w przyszłości ten strumień czasu wstrząsnęły głęboko zarówno jego duszą, jak i ciałem; ogarnęły go obezwładniające mdłości, oblał się zimnym potem. Jego własny, prywatny, wszechświat walił się w gruzy, a on miał ochotę temu zaprzeczyć, krzyczeć „Nie!”, jakby to mogło cokolwiek zmienić.
Ale Breton Senior stał przed nim wyczekująco — Dorian Grey jego przeszłości i przyszłości.
Drżąc na całym ciele Jack odrzucił pistolet i podbiegł do Bretona Seniora łapiąc go za rękę.
— Dobrze, już dobrze, wrócę — wyszeptał. — Tylko przestań. Obiecuję.
Breton Senior zawahał się, rozważając, co robić, aż wreszcie doszedłszy widać do wniosku, że nie ma już czasu, powiedział:
— Dziękuję.
Zanim to słowo przebrzmiało, zniknął. Jack Breton stwierdził, że między nim a warsztatem, na który się gapi, nie ma już nikogo. Odwrócił się bezradnie i spojrzał na Johna Bretona, którego twarz po doznanym szoku była biała jak papier. Przeżyli moment pełnego zrozumienia, nie mającego nic wspólnego z telepatią.
— Ja… — Jack nie mógł znaleźć słów. — Ja cię zaraz rozwiążę.
— Będę ci wdzięczny, co nie zmienia faktu, że mnie oburza twoja bezczelność.
— Nie dziwię się specjalnie.
Breton otworzył szufladę warsztatu i wyjął stamtąd drugą szpulę żyłki. Podszedł do Johna i gilotynką rozciął jego więzy — żyłka odskoczyła z metalicznym brzękiem, uwalniając ręce Johna. Jack zamierzał właśnie przeciąć linkę łączącą ramię Johna z belką sufitu, kiedy usłyszał zatrzymujący się przed domem samochód. Zaraz potem rozległy się jedno po drugim dwa trzaśniecie drzwiami.
Jack Breton wetknął Johnowi szpulę w zakrwawioną dłoń i podbiegł do warsztatu. Wskoczył na niego i rozsunął zasłony. W jaskrawym świetle lejącym się z nieba zobaczył sylwetkę Plymoutha Convery’ego. Kate biegła już w stronę domku, a kontury jej ciała były jak gdyby obrysowane srebrzystym szronem. Breton po raz ostatni sycił oczy jej widokiem. Pociągła twarz, długie uda, piersi unoszące się w biegu — wszystko to napełniło go dojmującym bólem.
Puścił zasłony i zeskoczył z blatu. W szufladzie znalazł mały śrubokręt. Popchnął zegarek wyżej na ręce, ustawił ostrze śrubokręta dokładnie nad płaską wypukłością chronomobilu i spojrzawszy w stronę Johna zawahał się na moment.
— Chcesz się pożegnać? — Żegnaj.
— Dziękuję.
Jack Breton dźgnął energicznie sterczącą na przegubie ręki wypukłość wąskim ostrzem śrubokręta. Świat Czasu B zakołysał się ciężko i zniknął.
Convery wysiadł z samochodu wolniej niż Kate Breton.
Teraz już nie było sensu się spieszyć. Odpowiedzi, których poszukiwał od dziewięciu lat, znajdowały się o parę kroków od niego i nie bał się, że mu uciekną. Świadomie poruszał się wolno, otwierając szeroko wszystkie szufladki swego umysłu i chłonąc, ile się da, z tego momentu spełnienia.
Zmienne światło rozbłyskujące na niebie było na tyle jasne, że widział w nim każdy najmniejszy kamyk. Zauważył Turbo-Lincolna zaparkowanego tuż przy szopie na łódź, ale kiedy miał już skręcić ku domkowi, zobaczył leżący na brzegu jeziora pantofel. Był to czarny but, który widział poprzedniego dnia w ręce Bretona. Ale skąd się wziął tutaj? Convery wzruszył ramionami. Jeszcze jeden element układanki, który należało dopasować przed podaniem ostatecznego rozwiązania.
Читать дальше