— Kate — powiedział z rozpaczą — za dużo mówimy. — Jesteśmy sobie nawzajem potrzebni, a nie robimy nic, tylko mówimy.
Kate zesztywniała.
— Proszę cię, zostaw mnie w spokoju.
— Ale, Kate… — Odwrócił ją do siebie.
— Chcę, żebyś mnie wreszcie zostawił w spokoju.
— Ale mów o nas! Pamiętasz to nasze pierwsze popołudnie?
— To było zupełnie co innego. — Wyrwała mu się.
— Dlaczego? — zapytał. — Dlatego, że John już nie może nas zaskoczyć? Czy to ci odebrało cały smoczek?
Kate uderzyła go w twarz i niemal w tym samym momencie Jack jej oddał czując, jak jej zęby ranią mu knykcie. Ten podwójny cios odbił się głośnym echem w ciszy pokoju, ale zagłuszyła go burza, jaka wybuchła w jego głowie.
— Dość tego dobrego — powiedziała Kate. — Wynoś mi się z tego domu.
— Ty nic nie rozumiesz — wymamrotał, a jego umysł dosłownie zamarzł. — To jest mój dom i ty jesteś moją żoną.
— Rozumiem.
Kate odwróciła się na pięcie i wyszła z pokoju. Breton stał nieruchomo, patrząc z niedowierzaniem na swoją rękę, dopóki nie usłyszał dochodzącego z góry znanego odgłosu zasuwanych szuflad. Skoczył do sypialni i zastał tam Kate wrzucającą ubranie do walizki.
— Co ty robisz?
— Wynoszę się z twojego domu.
— Nie ma najmniejszej potrzeby.
— Tak uważasz? — Twarz Kate była zacięta.
— Oczywiście, oboje jesteśmy zdenerwowani. Ja nie…
— Wyjeżdżam. — Kate zatrzasnęła walizkę. — i nie próbuj mnie zatrzymywać.
— Nie mam zamiaru. — Umysł Bretona zaczął się budzić z odrętwienia i analizować własne błędy. Główny błąd polegał na tym, że potraktował Kate jak przedmiot, po który wystarczy tylko sięgnąć. — Nie wiem, jak mam cię przepraszać… za…
— Za to, żeś mnie uderzył? Nie przejmuj się. Ostatecznie to ja cię uderzyłam pierwsza.
— Nie opuszczaj mnie, Kate. To już się nigdy nie powtórzy.
— Rzeczywiście! — Kate stała się wyzywająco czupurna. Kiedy się do niego obróciło, była niemal uśmiechnięta. — Możesz mi coś obiecać?
— Co tylko chcesz.
— Gdyby się. John odezwał, powiedz mu, że muszę z nim porozmawiać. Będę nad jeziorem Pasco.
Breton poczuł, że ma sucho w ustach.
— Gdzie? W tym domku?
— Tak.
— Nie możesz tam jechać.
— A to niby dlaczego?
— Bo ja… Bo tam jest zupełnie pusto o tej porze roku.
— Są chwile, kiedy wolę być z dala od ludzi, i to jest właśnie jedna z nich.
— Ale… — Breton stwierdził, że jąka się bezradnie. — Mogłabyś zatrzymać się w mieście, w hotelu.
— Kiedy lubię jezioro. Proszę cię bardzo, daj mi spokój. — Podniosła walizkę.
— Kate!
Breton uniósł ręce, zagradzając jej w ten sposób drogę, a jednocześnie gorączkowo szukając w myśli jakiegoś przekonywającego argumentu. Kate zbliżyła się tak, że prawie dotknęła tych rąk, po czym zbladła jak ściana. Obserwował z niemą fascynacją moment, kiedy nagle intuicja podszepnęła jej rozwiązanie.
— Domek! — powiedziała bez tchu. — John jest w domku nad jeziorem.
— To śmieszne.
— Co z nim zrobiłeś? Dlaczego nie chcesz, żebym tam jechała?
— Wierz mi, Kate, to bzdury.
Spokojnie skinęła głową, upuściła walizkę u jego stóp i przemknęła koło niego. Breton złapał ją za łokieć i pociągnął na łóżko. Padając wierzgała i drapała. Kiedy ją wreszcie zdołał ujarzmić, przyszło mu do głowy jedyne kłamstwo, które mogło uratować sytuację.
— W porządku, Kate, będzie, jak chcesz. — Cały czas starał się obezwładnić wijące się pod nim ciało. — Będzie, jak chcesz, przecież powiedziałem.
— Co zrobiłeś z Johnem?
— Nic. Po prostu dałem mu mój chronomobil. Pojechał do domku nad jezioro nauczyć się z nim obchodzić, żeby mógł zająć moje miejsce w Czasie A. To był jego własny pomysł. W ten sposób postanowił się wyplątać z tej całej sytuacji.
— Jadę tam. — Kate zaczęła wyrywać się jeszcze energiczniej i o mało go przy tym nie zrzuciła na ziemię.
— Przepraszam cię bardzo, ale najpierw ja tam muszę pojechać, żeby się przekonać, czy John już odbył podróż.
Nawet w momencie takiego podniecenia uderzyła go naiwność tej całej historii; tyle że stanowiła ona deskę ratunku, której tak bardzo potrzebował. Kiedy ciało Johna Bretona zostanie spulweryzowane, nikt nie uwierzy Kate, gdyby nawet kiedykolwiek chciała go oskarżyć o morderstwo. A jednocześnie on odeprze wszelkie jej podejrzenia. Wiara we własne przeznaczenie, żywiona przez dziewięć koszmarnych lat, wypełniła go od nowa, odsuwając wszelkie wątpliwości ostatnich kilku dni. Stworzył wszechświat Czasu B, stworzył Kate i teraz jedno i drugie trzyma w garści. Po prostu musi to potrwać trochę dłużej, niż sobie wyobrażał…
Cały czas walcząc z Kate uniósł głowę i rozejrzał się po pokoju. Drzwi od garderoby, z której wyjmowała swoje rzeczy wybierając się do domku nad jeziorem, były nadal otwarte. Ściągnął Kate z łóżka i wepchnął ją do garderoby. Po chwili zastanowienia wyjął z kieszeni szpulę żyłki na ryby i związał nią gałki obu skrzydeł drzwi, zamieniając garderobę w małe więzienie.
Dysząc ciężko i wycierając chustką do nosa zadrapania na twarzy, zbiegł ze schodów i pognał do samochodu. Miał tego dnia jeszcze jedną rzecz do załatwienia, stosunkowo prostą: wysłać Johna Bretona zamiast w Czas A — na tamten świat.
Blaize Convery przyniósł wąską plastikową szklaneczkę kawy i ostrożnie postawił ją na biurku z prawej strony.
Usiadł na skrzypiącym fotelu obrotowym i otworzył płaską środkową szufladę, z której wyjął fajkę, kapciuch z tytoniem, zapalniczkę, ubijacz i wiązkę białych, puszystych wyciorów. Wszystko to ułożył w porządny kwadrat, jak rzemieślnik przygotowujący narzędzia pracy. Następnie otworzył głęboką szufladę, wyjął z niej gruby segregator w kolorze owsianki i umieścił go w środku tak pracowicie zbudowanego czworokąta. Popełniwszy tych wstępnych czynności westchnął głęboko, z zadowoleniem, i zabrał się do przeglądania segregatora.
Był to nudny dzień, który upłynął pod znakiem zwykłej rutyny. Sprawę właściwie rozwiązano już miesiąc temu, ale zostało jeszcze do pozałatwiania masę formalności. Żeby zebrać trzy głupie podpisy, wsiadał i wysiadał z samochodu z pięćdziesiąt razy. Bolały go więc plecy i czuł, że ma opuchnięte nogi. Ale teraz był już wolny; często po skończeniu służby siedział jeszcze godzinę, pozwalając bujać wyobraźni, a myślom krążyć po ich tajemniczych ścieżkach.
Popijając kawę napełnił i zapalił fajkę: czekał, by wspólnymi siłami wprawiły go w stan skupienia, zawiodły do krainy, w której pożółkłe kartki i zatarte kopie zaczynały ożywać, wszeptując mu do ucha najtajniejsze myśli ludzi, których nazwiska przechowały. W ciągu kilku minut Convery wyruszył w swoją specyficzną podróż w czasie i w miarę jak zagłębiał się w przeszłość, rozdzielając ją precyzyjnie na poszczególne warstwy, wielkie, zatłoczone pomieszczenie biurowe zdawało się oddychać i zamazywać.
— Hej, Blaize — usłyszał nagle nad uchem. — Otrząśnij no się, stary.
Convery spojrzał, usiłując przywrócić ciału nieobecny umysł, i zobaczył przed sobą jasne brwi i wyszczerzone w uśmiechu zęby Boyda Leylanda, porucznika z Wydziału Zabójstw.
— Się masz, Boyd — Convery usiłował ukryć zniecierpliwienie; Leyland był dobrym przyjacielem i zdolnym policjantem. — Nie wiedziałem, że masz dzisiaj służbę.
Читать дальше