A potem wreszcie stało się.
Powieść Brzydkie łabędzie [9] Powieść Brzydkie łabędzie (Gadkije liebiedi) znana jest w Polsce pod kiepskim tytułem Pora deszczów.
po raz pierwszy przeczytałem w 1980 roku. Wydaje mi się, że do tego czasu poznałem już wszystkie utwory Strugackich. A Łabędzie były najbardziej zakazaną najtrudniej osiągalną, najbardziej skandalizującą ich książką. Otaczała ją gęsta aura plotek i niestworzonych opowieści. Mówiło się, że opublikowano ją w „Zwiezdie Wostoka”, a honorarium przekazano na rzecz Taszkientu, który ucierpiał od trzęsienia ziemi, mówiło się, że wycofano nakład tego pisma, opowiadano o nie uzgodnionym z autorami wywiezieniu rękopisu za granicę i niezliczonych wydaniach w „Posiewach” i „Chekhov Publishers”, o tym, że Arkadija Natanowicza wezwano na Łubiankę (a może Borysa Natanowicza na Kreml) i zapytano: „No i co tam z waszymi ptaszkami?” Na czarnym rynku zagraniczne, rosyjskie wydanie Brzydkich łabędzi kosztowało 250(!) rubli [10] Około dwóch ówczesnych pensji inżyniera.
. Przetłumaczcie to sobie na współczesne ceny — jaka książka może kosztować dwa i pół miliona rubli?
Zatem, gdy usiadłem na skwerku na Miusskiej w przerwie między wykładami i otworzyłem w końcu zdobyte Łabędzie, oczekiwałem od nich czegoś niezwykłego. I miałem rację — książka spełniła moje oczekiwania. Do dziś uważam ją za najlepszą rzecz Strugackich. A wtedy… Rzecz jasna na żaden wykład już nie poszedłem, po prostu dlatego, że nie byłem w stanie oderwać się od książki, nie doczytawszy jej do ostatniej strony. A strony były duże. Niemal z bibułki papierosowej. Piąty egzemplarz maszynopisu, wcześniej czytany z dziesięć razy. Możecie sobie wyobrazić, ile tam było literówek, błędów i opuszczonych fragmentów.
Potem, już w 1982 roku, pożyczono mi na tydzień jakieś czwarte ksero z paryskiego — jak mnie zapewniono — wydania. Wiele miejsc było niemal nieczytelnych, ale było to wydanie, które przeszło przez ręce profesjonalnego redaktora i korektora. Zacząłem więc na jego wzór poprawiać swój stary egzemplarz. Była to trudna, długotrwała i przyjemna praca. Odtwarzałem ulubioną książkę jak konserwator zabytków. Odkrywałem dla siebie nowe, wcześniej nie przeczytane słowa, zwroty, a czasem całe nowe akapity i nawet stronice. W kilku miejscach nieczytelne fragmenty ksera pokrywały się tragicznie z lukami w maszynopisie i wtedy sam coś wymyślałem, dobudowywałem, dopisywałem. Pod koniec tej pracy zaczęło mi się wydawać, że sam napisałem tę książkę — taka mnie ogarnęła mania wielkości.
Oczywiście ilekroć czytałem tę książkę, zawsze wydawała mi się za krótka: chciałem wiedzieć, co będzie dalej, dalej, dalej… Kto mógłby to napisać? Ja sam, czy jak? Śmieszne…
Czy mogłem wtedy pomyśleć, że trzynaście lat później naprawdę będę pisał ciąg dalszy Brzydkich łabędzi — nie będę konfabulować dla siebie, a pracować poważnie, w celu książkowego wydania, w tym kraju i do tego na zamówienie? Dom wariatów!
I wiecie co, łatwo mi się nad tym pracowało. Przecież cała moja (nie tylko moja — całego pokolenia!) twórczość wyrosła na książkach Strugackich, i od pierwszych kroków na niwie literackiej usilnie, konsekwentnie i z dużym trudem (och, z dużym!) musiałem dławić w sobie naturalną chęć naśladowania Strugackich. Boże! Jakże przyjemnie było tym razem popuścić sobie cugli!
Oto dlaczego nie mogłem nie napisać tej noweli. Oto dlaczego ją napisałem.
I jaka szkoda, że nie ma już Arkadija Natanowicza. I jak dobrze, że wciąż jest z nami Borys Natanowicz.
Anton Mołczanow (Ant Skałandis)
Wzdłuż popękanego, zaprószonego kamiennym pyłem krawężnika wyraźnie widać było łańcuszek małych śladów na rozmiękłym asfalcie — okrągłe dziurki po obcasach szpilek dokładnie co pół metra i praktycznie w jednej linii. Dziurki nie były głębokie.
Zadziwiająco ładny chód — pomyślał Wiktor. Tak chodzą linoskoczkowie i modelki. Ślady jak podpis. I nagle zupełnie niechcący przypomniał sobie zupełnie niechcący cytat z klasyki humoru: „Pisze jak Lowa. A podpis Łowy jest…”
Wiktor odpędził to skojarzenie i wyobraził sobie, jak po ulicy idzie ta lekka, wytworna, nieziemsko piękna dziewczyna. Biała, tak, obowiązkowo biała, bardzo krótka i lekka sukienka, mocne nogi, ręce szczupłe, nieważkie, jak skrzydła, wysoka dziewicza pierś, czarne loki poniżej ramion, ulatujące brwi i ogromne niebieskie oczy. Idzie z uśmiechem, zwycięsko patrząc przed siebie i ponad tą ulicą, ponad uschłymi drzewami i przekrzywionymi, wyblakłymi straganami, ponad głowami wszystkich mężczyzn, jak na komendę oglądających się za nią, i ich żon, brutalnie odwracających twarze swoich ślubnych ze słowami: „I ty też, stary capie, na dziewczyny będziesz się gapił!”
Automatycznie, nie zdając sobie z tego sprawy, pomaszerował wzdłuż łańcuszka czarujących śladów i skręcił z Bulwaru Wolności w zaułek, gdzie już nie było ani na wpół uschłych lip, ani zakurzonych kiosków, a przez asfalt chodnika bezczelnie przebijał prawdziwy wielbłądzi oset. Panowała tu absolutna cisza. Milczące piętrowe domki i pusta, wypalona przez słońce droga, jak daleko sięgał wzrok. Dopiero na samym końcu, gdzie zaułek o szyderczej nazwie „ulica Chłodna” opadał ku nie istniejącemu już wybrzeżu, coś się poruszało, ale nie dało się stwierdzić: czy to ludzie, samochód czy koń, czy może po prostu kołysze się rozpalony miraż.
Ludzi o tej porze w ogóle nie było. Trzecia po południu. Sjesta.
Boże, pomyślał Wiktor, kto w tym mieście w ogóle słyszał to słowo — sjesta! — gdy tuż przed wojną odbywał tu służbę. Na lewiznie biegał z chłopakami kąpać się w rzece, przepływali bez mała pół kilometra i podglądali na drugim brzegu kąpiące się nago wiejskie dziewczyny, kradli ogórki z grządek, jabłka z sadów — a sadów było w mieście pełno; marzli w sierpniowe noce, jeśli przytrafiła się warta. Ich jednostka znajdowała się nieopodal Obozu Beduinów na wysokim brzegu rzeki. Bedu-ini marzli jeszcze bardziej, owijali się niebieskimi burnusami i palili ogniska. Ludzie gadali, że tak naprawdę wcale nie są Beduinami. Przepraszam, jacy w naszej strefie środkowej mogą być
Beduini? Powiadali, że to po prostu Cyganie, tyle że z muzułmańskiego odłamu. Inni twierdzili, że to deportowani Czeczeńcy. Istniały jeszcze inne przypuszczenia odnośnie do narodowości uciekinierów, ale całe miasto i tak nazywało ich Beduinami. A potem wybuchła wojna. Jednostkę, w której służył Wiktor, rzucili na front, i nigdy więcej nie trafił już do tego miasta, zresztą co tu można było robić? A teraz go przyniosło.
— Dzień dobry, panie Baniew — wyrwał go ze wspomnień nieznajomy, uprzejmy głos.
Wiktor oderwał wzrok od dziurek w asfalcie i zobaczył idącego z naprzeciwka Beduina, zarośniętego do oczu czarną brodą i ponuro patrzącego spod niebieskiego kaptura.
— Dzień dobry — równie uprzejmie odpowiedział Wiktor, nie rozumiejąc, z jakiego powodu kłania mu się nieznajomy człowiek.
Dawno minęły czasy, kiedy rozpoznawano go na ulicy jako modnego, często występującego w telewizji pisarza.
Oj, niedobrze, przemknęło mu po głowie, oj, niedobrze. Było mu jakoś dziwnie gorąco i duszno, chociaż — wydawałoby się — powinien już przywyknąć do trzydziestu dwóch stopni w cieniu i nieruchomego powietrza.
Właśnie tu, na Chłodnej, znajdowała się knajpka U Teddy’e-go. Wiktor nie zamierzał wpadać tam tak wcześnie, ale teraz pojął, że nastał czas, by łyknąć przynajmniej szklaneczkę wytrawnego martini z lodem i sokiem z cytryny albo… A co ze śladami? E, przecież to szczeniactwo, nieprawdaż? No to najpierw szklaneczka, potem dalej podejmie trop.
Читать дальше