Potem odbyły się wyścigi konne. Mongolskie wyścigi były rozgrywane na dystansie wielu kilometrów i Kola ze swego stanowiska widział jedynie etap końcowy. Dżokeje, którymi były dzieci nieprzekraczające siedmiu czy ośmiu lat życia, siedzieli boso na grzbietach dorosłych wierzchowców. Walka była zażarta, a pobliską metę spowijały kłęby kurzu. Złota Rodzina rzucała zwycięzcom złoto i klejnoty.
W oczach Koli był to kolejny przykład mongolskiej mieszaniny barbarzyństwa i prostackiej ostentacji albo, jak powiedziała Sabie: — Ci ludzie rzeczywiście w ogóle nie mają gustu. — Ale Kola nie mógł zaprzeczyć, że samego Czyngis-chana otaczała aura spokoju.
Wychowany w wojskowej dyscyplinie, zręczny, pełen determinacji i nieprzekupny polityk, Czyngis-chan był synem wodza jednego z klanów. Naprawdę nazywał się Temiijin, co oznacza kowala; jego przybrane imię znaczyło „władca wszystkich”. Dziesięć lat trwały bratobójcze walki, zanim Temiijin zjednoczył wszystkich Mongołów, tworząc w ten sposób jeden naród i został „władcą wszystkich plemion zamieszkujących filcowe namioty”.
Mongolskie armie składały się niemal wyłącznie z konnicy, wysoce mobilnej, zdyscyplinowanej i szybkiej. Styl ich walki został doprowadzony do perfekcji w ciągu wielu pokoleń wypełnionych polowaniami i walkami na równinach. Dla ludów osiadłych, zamieszkujących wsie i miasta na skraju stepu, Mongołowie byli uciążliwymi sąsiadami, ale nie byli wyjątkiem. Przez wiele stuleci na wielkim azjatyckim lądzie grasowały armie jeźdźców i Mongołowie byli po prostu ostatnimi przedstawicielami owej długiej i krwawej tradycji. Ale pod rządami Czyngis-chana wstąpiła w nich furia.
Czyngis-chan rozpoczął kampanię skierowaną przeciwko trzem ludom zamieszkującym Chiny. Szybko wzbogaciwszy się na grabieży, Mongołowie zwrócili się następnie na zachód i zaatakowali Khwarezm, bogaty i stary kraj islamski rozciągający się od Iranu do Morza Kaspijskiego. Potem, przekroczywszy Kaukaz, dotarli do Ukrainy i Krymu, po czym przypuścili wściekły atak na Rosję. Kiedy Czyngis-chan umierał, jego imperium, zbudowane w ciągu jednego pokolenia, było czterokrotnie większe od imperium Aleksandra i dwa razy większe od Cesarstwa Rzymskiego za czasów jego największej świetności.
Jednakże Czyngis-chan pozostał barbarzyńcą i jego jedynym celem było umocnienie i wzbogacenie Złotej Rodziny. A Mongołowie byli ludem zabójców. Ich okrucieństwo wywodziło się z tradycji: jako niepiśmienni koczownicy nie widzieli żadnego sensu w uprawie roli, nie rozumieli znaczenia miast, poza tym, że były kopalnią łupów i nie przywiązywali żadnej wagi do ludzkiego życia. Takie było kredo wszystkich podbojów.
Teraz Kola został w czarodziejski sposób przeniesiony do samego serca mongolskiego imperium. I tutaj korzyści wynikające z istnienia imperium były wyraźniej widoczne niż w książkach historycznych napisanych przez potomków pokonanych nieprzyjaciół. Po raz pierwszy w historii Azja została zjednoczona, od granic Europy aż po Morze Południowochińskie; na gobelinach, które zdobiły namioty Czyngis-chana, widniały chińskie smoki i perskie feniksy. Chociaż po rozpadzie mongolskiego imperium kontakty z tą częścią świata ustały, mity wschodnich ludów zastąpiły wspomnienia — wspomnienia, które pewnego dnia zainspirowały Krzysztofa Kolumba do wyprawy przez Ocean Atlantycki, w poszukiwaniu nowego szlaku do Chin.
Ale podbite kraje ucierpiały ogromnie. Starożytne miasta zostały starte z powierzchni ziemi, a cała ludność wymordowana. „Nawet kiedy Kola podziwiał pawilon samego Czyngis-chana, było dlań oczywiste, że korzyści wynikające z istnienia imperium były niewiele warte w zestawieniu z ogromem ludzkiej niedoli.
Ale Sabie, jak to wyraźnie widział, pociągał pazerny przepych Mongołów.
W końcu na horyzoncie pojawili się z wrzaskiem naganiacze, zbliżając się do terenu łowów. Biegacze rozciągnęli liny między oddziałami wojska, tworząc kordon. Osaczone zwierzęta biegały tam i z powrotem, ledwo widoczne w wielkim tumanie wzniecanego przez siebie pyłu.
Kola próbował przeniknąć wzrokiem chmurę pyłu.
— Zastanawiam się, co złapali. Widzę konie, może osły, wilki, hieny, lisy, wielbłądy, zające — wszystkie zwierzęta są przerażone.
Sabie wyciągnęła dłoń.
— Popatrz tam.
Z chmury pyłu wyłonił się jakiś wielki kształt. Był jak wielki głaz, na początku pomyślał Kola, jak część samej ziemi, znacznie wyższy od człowieka. Ale poruszał się ciężko, jego wielkie barki unosiły się i opadały, a rdzawobrązowa sierść lśniła w świetle słońca. Kiedy uniósł głowę, Kola ujrzał zakrzywioną trąbę i spiralne kły i usłyszał donośne trąbienie.
— Mamut — wyszeptał. — Myśliwi Czyngis-chana, przekroczywszy plaster czasu, schwytali więcej, niż się spodziewali, być świadkiem czegoś takiego, to jak sen. Gdybyśmy tylko mieli kamerę!
Ale Sabie pozostała obojętna.
Czyngis-chan trochę sztywno dosiadł konia. Ruszył do przodu z kilkoma strażnikami po obu stronach. Jego przywilejem było uśmiercenie pierwszego zwierzęcia. Zajął pozycję niecałe dwadzieścia metrów poniżej Koli i czekał, aż zwierzę zostanie ku niemu zagnane.
Nagle rozległy się krzyki. Kilku strażników wyłamało się z szeregu i uciekło, pomimo ryku swych dowódców. W chmurze pyłu kłębiącego się przed Czyngis-chanem Kola zobaczył, jak w powietrzu leci czerwona szmata, nie, to nie była szmata, to był człowiek, mongolski wojownik, z rozerwaną piersią i zwisającymi wnętrznościami.
Czyngis-chan stał spokojnie, powstrzymując konia, uniósłszy w górę lancę i bułat.
Kola ujrzał zbliżającą się bestię, która wyłoniła się z chmury pyłu. Jej skradający się krok przypominał lwa, ale zwierzę było potężnie umięśnione, a barki miało jak niedźwiedź. A kiedy otworzyło paszczę, ukazały się kły zakrzywione jak bułat Czyngis-chana. Przez chwilę cesarz i tygrys szablastozębny stali naprzeciwko siebie zupełnie bez ruchu.
Wtedy rozległ się pojedynczy strzał, niby grom z jasnego nieba. Stało się to tak blisko Koli, że w uszach mu zadzwoniło i usłyszał świst przelatującej obok kuli. Otaczający Kolę królewski orszak i ich strażnicy krzyknęli i dosłownie struchleli. Niespodziewanie wielki kot leżał na ziemi z drgającymi tylnymi nogami i krwawą miazgą zamiast głowy. Koń Czyngis-chana się spłoszył, ale sam cesarz ani drgnął.
Oczywiście to była Sabie. Ale już zdążyła ukryć pistolet.
Teraz rozpostarła ramiona.
— Tengri! Jestem wysłanniczką niebios, którą przysłano, aby cię uratować, o wielki, bo masz żyć wiecznie i panować nad całym światem! — Obróciła się do jęczącego Basila i łamaną francuszczyzną syknęła: — Tłumacz, ty psie, albo i tobie zaraz rozwalę głowę.
Czyngis-chan wpatrywał się w nią nieruchomo.
Rzeź zwierząt wewnątrz kordonu zajęła kilka dni. Zgodnie ze zwyczajem część normalnie wypuszczano na wolność, ale tym razem żadnemu nie darowano życia, ponieważ zagrożone zostało życie Czyngis-chana.
Kola z zaciekawieniem przyglądał się szczątkom. Czyngis-chanowi pokazano głowy i kły kilku mamutów, jak również ciała lwów o rozmiarach, jakich nikt przedtem nie widział, i lisy pokryte futrem białym jak śnieg.
W sieć Mongołów zostali także schwytani jacyś dziwni ludzie. Byli nadzy i choć szybko biegali, nie byli w stanie uciec; stanowili małą rodzinę: mężczyzna, kobieta i chłopiec. Mężczyznę natychmiast wysłano na tamten świat, a kobietę i dziecko, skutych łańcuchami, sprowadzono do królewskiego domu. Istoty te były nagie i brudne i wydawało się, że nie potrafią mówić. Kobietę oddano żołnierzom, żeby się z nią zabawili, a dziecko przez kilka dni trzymano w klatce. Pozbawione rodziców nie chciało jeść i szybko słabło.
Читать дальше