Kola tylko raz widział je z bliska. Siedzący w kucki wewnątrz klatki chłopiec był wysoki — wyższy od wszystkich Mongołów, wyższy nawet niż Kola — ale jego twarz i ciało miały cechy nie w pełni ukształtowanego dziecka. Skórę miał ogorzałą, a stopy pokryte odciskami. Na jego ciele nie było ani grama tłuszczu, ale mięśnie miał twarde. Robił wrażenie, jak gdyby mógł biec przez cały dzień bez przerwy. Nad oczami miał wydatny kostny fałd. Kiedy spojrzał na Kolę, okazało się, że ma zdumiewająco niebieskie oczy, jasne jak niebo. Kola odniósł wrażenie, że kryła się za nimi inteligencja. Ale nie była to inteligencja człowieka, była to świadomość pozbawiona wyrazu, pozbawiona własnego ja.
Kola próbował o tym porozmawiać z Sabie. Może był to jakiś przodek człowieka, może Homo erectus, nieszczęśnik pochwycony przez Nieciągłość. Ale Sabie nigdzie nie można było znaleźć.
Kiedy Kola wrócił, klatka znikła. Dowiedział się, że chłopiec zmarł, a jego ciało zostało spalone wraz z resztkami pozostałymi po polowaniu.
Sabie pojawiła się następnego dnia około południa. Yeh-lii i Kola byli w połowie kolejnej strategicznej sesji.
Sabie miała na sobie mongolską tunikę z drogiej, haftowanej tkaniny, w jakiej paradowała Złota Rodzina, a we włosach i wokół szyi połyskiwały kawałki jasnopomarańczowej tkaniny ze spadochronu, co miało stanowić oznakę jej odmiennego pochodzenia. Wyglądała dziwacznie, jak istota nie należąca ani do jednego, ani do drugiego świata.
Yeh-lii usiadł wygodnie i przyjrzał się jej uważnie, jakby coś rozważając.
— Co się z tobą działo? — powiedział Kola po angielsku. — Nie widziałem cię od chwili, gdy strzelałaś.
— To było spektakularne, prawda? — szepnęła. — I zadziałało.
— Co masz na myśli, mówiąc „zadziałało”? Czyngis-chan mógł kazać cię zabić za pogwałcenie prawa pierwszeństwa podczas polowania.
— Ale tego nie zrobił. Wezwał mnie do swojej jurty. Kazał wyjść wszystkim, nawet tłumaczom, zostaliśmy tylko we dwoje. Myślę, że teraz naprawdę wierzy, że jestem z jego Tengri. Wiesz, kiedy do niego poszłam, pił już od paru godzin, więc wyleczyłam mu kaca. Pocałowałam jego kieliszek z winem — i wpuściłam do środka kilka aspiryn, które przedtem ukryłam w ustach. To było takie łatwe, mówię ci, Kola…
— Co mu zaofiarowałaś, Sabie?
— To, czego pragnął. Dawno temu za pośrednictwem szamana otrzymał boską misję. Czyngis-chan jest przedstawicielem niebios na ziemi, wysłanym, aby rządził nami wszystkimi. Wie, że jego misja nie jest jeszcze zakończona — i że od chwili wystąpienia Nieciągłości w rzeczywistości się cofnęła — ale wie także, że robi się coraz starszy. Ten komunistyczny pomnik, upamiętniający datę jego śmierci, napędził mu niezłego pietra. Chce mieć więcej czasu, żeby dokończyć swoją misję — pragnie nieśmiertelności. I to właśnie mu zaofiarowałam. Powiedziałam mu, że w Babilonie znajdzie kamień filozoficzny.
Kola wydał stłumiony okrzyk.
— Jesteś szalona.
— Skąd wiesz, Kola? Nie mamy pojęcia, co na nas czeka w Babilonie. Kto wie, co jest możliwe? I kto ma nas zatrzymać? — Uśmiechnęła się szyderczo. — Casey? Ci brytyjscy kretyni w Indiach?
Kola zawahał się.
— Czy Czyngis-chan wziął cię do łóżka? Uśmiechnęła się.
— Wiedziałam, że odstręczy go czyste ciało. Więc wzięłam trochę łajna jego ulubionego konia i wtarłam je we włosy. Nawet trochę się wytarzałam w ziemi. To zadziałało. I wiesz, podobała mu się moja skóra. Jej gładkość — brak blizn. Może nie przepada za higieną, ale podobają mu się jej skutki. — Twarz jej pociemniała. — Wziął mnie od tyłu. Mongołowie kochają się mniej więcej tak samo delikatnie, jak prowadzą wojnę. Pewnego dnia ten oziębły sukinsyn za to zapłaci.
— Sabie…
— Ale nie dziś. Dostał to, czego chciał i ja także. — Skinęła na Basila. — Ty, Francuziku. Powiedz Yeh-lii, że Czyngis-chan podjął decyzję. Mongołowie i tak dotarliby do Iraku w ciągu jednego pokolenia czy coś koło tego; ta kampania nie będzie dla nich żadnym wyzwaniem. Już zwołano ąuriltai, czyli naradę wojenną. — Wyciągnęła sztylet z buta i wbiła go w mapę tam gdzie poprzednio, w Babilon. Tym razem nikt nie ośmielił się go wyciągnąć.
CZĘŚĆ CZWARTA
ZBIEŻNOŚĆ HISTORII
Bisesa doszła do wniosku, że zgromadzona w pasie przybrzeżnym flota Aleksandra, mimo padającego deszczu, wygląda wspaniale. Kołysały się tam tryremy z ławkami dla wioślarzy, konie stojące na płaskodennych barkach rżały nerwowo, a największe wrażenie robiły zohruks, statki o małej głębokości zanurzenia przeznaczone do przewozu zboża, indyjskiej konstrukcji, które mogłyby uchodzić za produkt dwudziestego pierwszego wieku. Przesłaniająca wszystko ściana deszczu zacierała barwy i rozmywała kontury, ale było gorąco i wioślarze siedzieli nago, ich brązowe, żylaste ciała lśniły, a woda, która posklejała im włosy, spływała po twarzach.
Bisesa nie mogła się powstrzymać od sfotografowania tego widowiska. Ale telefon narzekał:
— Co to właściwie jest, park tematyczny? Zapełnisz moją pamięć, zanim zdążymy dotrzeć do Babilonu, i co wtedy zrobisz? I jest mi mokro…
Tymczasem Aleksander zabiegał o przychylność bogów podczas nadchodzącej podróży. Stojąc na dziobie swego statku, wylał do wody zawartość złotej czarki i teraz prosił Posejdona, morskie nimfy i duchy Oceanu, aby chroniły jego flotę. Następnie złożył ofiarę Heraklesowi, którego uważał za swojego przodka, oraz Ammonowi, egipskiemu bogowi, którego utożsamiał z Zeusem i który, jak „odkrył” w pewnym sanktuarium na pustyni, był jego ojcem.
Kilkuset brytyjskich żołnierzy, zebranych naprędce przez oficerów, patrzyło ze zdumieniem, jak Król celebruje swe boskie obowiązki, nie obeszło się przy tym bez złośliwych komentarzy. Ale szeregowcy, jak również sipaje byli zadowoleni z gościnności, jaką im okazywano w macedońskim obozie; dzisiejsze gesty Aleksandra stanowiły ukoronowanie dni wypełnionych składaniem ofiar i świętowaniem, festiwalami muzycznymi i zawodami lekkoatletycznymi. Ostatniej nocy Król podarował każdemu plutonowi „ofiarne” zwierzę, owcę, krowę lub kozę. Bisesa pomyślała, że było to chyba największe barbecue w historii.
Ruddy Kipling, z twarzą osłoniętą czapką z daszkiem, z rozdrażnieniem szarpał wąsy.
— Ale bzdury kłębią się w głowach tych ludzi! Wiesz, kiedy byłem dzieckiem, moja ayah była katoliczką i zabierała nas do kościoła, tego koło ogrodu botanicznego w Parel, jeśli go znasz. Podobała mi się powaga i godność tego wszystkiego. Ale potem mieliśmy opiekunkę, imieniem Meeta, która uczyła nas miejscowych piosenek i zabierała do hinduskich świątyń. Dosyć podobali mi się ich niewyraźnie widoczni, lecz przyjaźni bogowie.
Abdikadir powiedział sucho:
— Interesujące, ekumeniczne dzieciństwo.
— Może — powiedział Ruddy. — Ale historyjki opowiadane dzieciom to jedno, a groteskowy hinduski panteon to trochę co innego: jest potworny i niedorzeczny i roi się w nim od sprośnych fallicznych obrazów! Czymże to jest, jak nie dalekim echem tego nonsesownego rytuału, podczas którego Aleksander marnuje dobre wino, za część czego on się naprawdę uważa?
— Ruddy, kiedy wejdziesz między wrony, musisz krakać jak i one — powiedział Josh.
Ruddy poklepał go po plecach.
— Ale koleś, ja nie znam wroniego języka! Więc co mam robić?
Читать дальше