Wreszcie ceremonia dobiegła końca. Bisesa i pozostali udali się do łodzi, które miały ich przewieźć na statki. Oni sami i większość brytyjskich wojsk mieli żeglować wraz z flotą, z połową armii Aleksandra, podczas gdy reszta będzie się posuwać brzegiem.
Rozbito obóz i zaczęła się formować kolumna transportowa. Panował chaos, wszędzie wokół kłębiło się tysiące mężczyzn, kobiet, dzieci, kucyków, mułów, wołów, kóz i owiec. Wozy załadowano artykułami i narzędziami potrzebnymi kucharzom, stolarzom, szewcom, zbrojarzom oraz innym rzemieślnikom i handlarzom, którzy towarzyszyli armii. Bardziej tajemnicze kształty z drewna i żelaza stanowiły części katapult i machin oblężniczych. Prostytutki i nosiwody przedzierały się przez tłum i Bisesa dostrzegła dumne głowy wielbłądów wznoszące się wysoko nad ludzką ciżbą. Zgiełk był niesłychany: mieszające się ze sobą dźwięki głosów, dzwonków i trąbek i żałosne jęki zwierząt pociągowych. Obecność oszołomionych małpoludów zamkniętych w prowizorycznej klatce, umieszczonej na osobnym wozie, sprawiała, że panująca atmosfera przypominała prawdziwy cyrk.
Nowożytni byli zachwyceni.
— Co za stado — powiedział Casey. — Nigdy w życiu nie widziałem czegoś podobnego.
Ale wszystko to jakoś do siebie pasowało. Sternicy zaczęli wznosić okrzyki i wiosła z pluskiem zanurzyły się w wodę. Na lądzie i na morzu zwolennicy Aleksandra zaintonowali rytmiczne pieśni.
Abdikadir powiedział:
— To pieśni Sinde. Wspaniały dźwięk, dziesiątki tysięcy głosów połączone w jedno.
— Daj spokój — powiedział Casey — chodźmy na pokład, zanim ci sipaje zajmą najlepsze miejsca.
Plan polegał na tym, że flota miała żeglować na zachód, przez Morze Arabskie, a potem wpłynąć do Zatoki Perskiej, podczas gdy armia i jej ekwipunek będą się posuwały jej śladem wzdłuż południowych wybrzeży Pakistanu i Iranu. Spotkają się ponownie na początku Zatoki, a następnie posuwając się drogą lądową, uderzą na Babilon. Taka równoległa trasa była konieczna; statki Aleksandra nie mogły przebywać na morzu dłużej niż kilka dni bez zaopatrzenia z lądu.
Ale na lądzie pojawiły się trudności. Dziwny deszcz wulkaniczny padał prawie bez przerwy, a niebo pokrywała gruba warstwa szarych jak popiół chmur. Ziemia zamieniła się w błoto, w którym grzęzły pojazdy, zwierzęta i ludzie, a gorąco i wilgoć były niezwykle dokuczliwe. Kolumna transportowa wkrótce miała kilka kilometrów długości, a jej ślad znaczyły trupy padłych zwierząt, nie nadające się do naprawy fragmenty wyposażenia, a po następnych kilku dniach i ludzie.
Casey nie mógł znieść widoku hinduskich kobiet, które musiały iść za wozami lub wielbłądami z wielkimi stosami artykułów na głowach.
Ruddy zauważył:
— Zwróciliście uwagę, że tym facetom z epoki żelaza brakuje tak wiele, nie tylko tego, co oczywiste, jak lampy gazowe, maszyny do pisania czy spodnie, ale całkiem prostych rzeczy, takich jak chomąt u koni pociągowych? Przypuszczam, że nikt o tym dotąd nie pomyślał, a kiedy to zostanie wynalezione, tak już pozostanie…
To spostrzeżenie uderzyło Caseya. Po kilku dniach naszkicował prymitywną taczkę i poszedł do doradców Aleksandra.
Hefajstion w ogóle nie chciał rozpatrzyć jego propozycji i nawet Eumenes był wobec niej sceptyczny, dopóki Casey pośpiesznie nie zmontował prototypu wielkości zabawki, żeby zademonstrować ideę tego pomysłu.
Potem, podczas następnego nocnego postoju, Eumenes kazał zbudować tyle taczek, ile się dało. Było do dyspozycji niewiele drewna, ale wygrzebano i wykorzystano deski z uszkodzonej barki. Owej pierwszej nocy stolarze pod kierunkiem Caseya zmontowali ponad pięćdziesiąt sprawnych taczek, a następnej nocy, nauczywszy się na własnych błędach podczas składania pierwszej partii, udało im się zmontować prawie sto. W końcu była to armia, która na brzegach Indusu zdołała zbudować całą flotę; w porównaniu z tym sklecenie kilku taczek nie było żadną sztuką.
Przez kilka pierwszych dni kolumna pokonywała twardą, kamienistą drogę i taczki sprawiały się dobrze. Było na co popatrzeć, gdy kobiety z kolumny transportowej Aleksandra radośnie pchały taczki, które mogły pochodzić z centrum ogrodniczego w środkowej Anglii, wyładowane artykułami, z dziećmi niepewnie balansującymi na wierzchu. Ale potem znów pojawiło się błoto i taczki zaczęły grzęznąć. Wkrótce Macedończycy zostawili je wśród powszechnych drwin z nowomodnej technologii.
Mniej więcej co trzy dni statki musiały przybijać do brzegu, aby uzupełnić zapasy. Wojsko maszerujące lądem musiało żywić się tym, co napotkało po drodze, zaspokajając własne potrzeby oraz potrzeby załóg i pasażerów na statkach. Stawało się to coraz trudniejsze, kiedy oddalano się od delty Indusu, a ziemia była coraz bardziej jałowa.
Dlatego żeglarze urozmaicali swoje pożywienie tym, co znaleźli w wodach pływowych: okładzinkami, ostrygami, a niekiedy małżami. Pewnego razu, gdy Bisesa uczestniczyła w jednej z tych miłych wypraw poszukiwawczych, spod wody wynurzył się wieloryb, z którego nozdrzy wystrzelił słup wody niebezpiecznie blisko jednego z zakotwiczonych statków. Na początku Macedończycy byli przerażeni, choć Hindusi wybuchli śmiechem. Oddział piechurów pobiegł do morza, głośno krzycząc i waląc w wodę tarczami i włóczniami. Kiedy wieloryb znów się wynurzył, był już o dobre sto metrów od brzegu i więcej go nie widziano.
Tam, gdzie przechodziło wojsko, zwiadowcy dokonywali pomiarów i sporządzali mapy, tak jak to było od dawna przyjęte w armii Aleksandra. Kartografia stanowiła także zasadnicze narzędzie Brytyjczyków, kiedy powstawało imperium, a teraz do greckich i macedońskich zwiadowców dołączyli brytyjscy kartografowie uzbrojeni w teodolity. Wszędzie, gdzie przechodzili, sporządzali nowe mapy i porównywali je ze starymi, tymi sprzed Nieciągłości.
Jednakże napotkali tylko niewielu ludzi.
Pewnego razu oddział zwiadowców natknął się na liczącą około stu osób grupę mężczyzn, kobiet i dzieci, ubranych — jak mówili — w dziwne jasne stroje, które rozpadały się na strzępy. Umierali z pragnienia i mówili językiem, którego nie znał żaden z Macedończyków. Nikt z Brytyjczyków ani z grupy Bisesy ich jednak nie widział. Abdikadir spekulował, że mogli pochodzić z jakiegoś hotelu z dwudziestego czy nawet dwudziestego pierwszego wieku. Odcięci od świata, kiedy ich dom zniknął w labiryncie czasu, musieli się błąkać i Bisesa pomyślała, że ci rozbitkowie byli jak ruiny w negatywie. W normalnie rozwijającej się historii ludzie znikają, a ich miasto powoli rozpada się w proch; w tym wypadku było na odwrót… Żołnierze Aleksandra, którym kazano ochraniać kolumnę transportową, zabili kilku z nich dla przykładu i przepędzili resztę.
O ile ludzi spotykano rzadko, o tyle Oczy były wszechobecne. Kiedy posuwali się wzdłuż wybrzeża, co parę kilometrów widzieli je, unoszące się niby lampy nad brzegiem i w głębi lądu.
Większość nie zwracała na nie uwagi, ale Bisesa była nimi chorobliwie zafascynowana. Gdyby jakieś Oko nagle pojawiło się w starym świecie — gdyby zaczęło się unosić nad ulubionym miejscem miłośników UFO, trawnikiem Białego Domu — stanowiłoby niezwykłe zjawisko, byłoby sensacją stulecia. Ale większość ludzi nawet nie chciała o tym rozmawiać. Eumenes stanowił godny uwagi wyjątek; wpatrywał się w te Oczy z rękami na biodrach, jakby rzucając im wyzwanie.
Pomimo wyczerpania marszem wydawało się, że z każdym dniem nastrój Ruddy’ego się poprawia. Kiedy tylko mógł, pisał coś maczkiem, żeby oszczędzić papier. I snuł przypuszczenia na temat stanu świata, przedstawiając swoje teorie każdemu, kto chciał go słuchać.
Читать дальше