— Nie powinniśmy się zatrzymywać w Babilonie — mówił. On sam, Bisesa, Abdikadir, Josh, Casey i Cecil de Morgan siedzieli pod daszkiem na oficerskim statku; deszcz uderzał w daszek i szumiał w zetknięciu z powierzchnią morza. — Powinniśmy iść dalej, na przykład spenetrować Judeę. Tylko pomyśl, Biseso! Eteryczne oko waszego statku kosmicznego mogło tutaj dostrzec tylko rozproszone osiedla i parę smug dymu. A jeśli w jednej z tych nędznych chat, właśnie w tej chwili, zaczyna oddychać Nazarejczyk? Bylibyśmy wtedy jak dziesięć tysięcy magów podążających za dziwną gwiazdą.
— Jest jeszcze Mekka — powiedział Abdikadir sucho. Ruddy rozłożył ręce.
— Bądźmy ekumeniczni. Bisesa zapytała:
— Więc po tych pogmatwanych początkach zostałeś chrześcijaninem, Ruddy?
Pogładził wąsy.
— Ujmę to tak. Wierzę w Boga. Nie mam pewności co do Trójcy. Nie mogę się pogodzić z wiecznym potępieniem, ale musi być jakaś kara. — Uśmiechnął się. — Mówię jak metodysta! Ojciec byłby zadowolony. W każdym razie byłbym zachwycony, gdybym poznał faceta, od którego wszystko to się zaczęło.
Josh powiedział:
— Uważaj, czego pragniesz, Ruddy. To nie jest jakieś ogromne muzeum, przez które przyszło nam podróżować. Może znalazłbyś Chrystusa w Judei. A jeśli nie? To w końcu mało prawdopodobne, w rzeczywistości znacznie bardziej prawdopodobne jest, że cała Judea została wyrwana z czasu przed narodzeniem Chrystusa.
— Ja urodziłem się już po chwili Wcielenia — stanowczo powiedział Ruddy. — Nie ma co do tego wątpliwości. A gdybym mógł przywołać jednego dziadka po drugim, cały łańcuch moich przodków, mógłbym kazać im to poświadczyć.
— Tak — powiedział Josh. — Ale już nie należysz do historii swoich dziadków, Ruddy. A jeśli tu wcale nie było Wcielenia? Wówczas znajdujesz się w świecie pogan. Jesteś Wergiliuszem czy Dantem?
— Ja… — Ruddy zamilkł, zmarszczywszy brwi. — Żeby to rozwikłać, trzeba lepszego teologa niż ja. Uzupełnijmy nasz plan podróży: musimy poszukać świętego Augustyna albo Tomasza z Akwinu i spytać ich, co o tym myślą. A ty, Abdikadir? Jeśli nie ma Mekki, jeśli Mahomet dopiero ma się narodzić?
Abdikadir powiedział:
— Islam nie jest ograniczony w czasie tak jak chrześcijaństwo. Tawhid, jedność, pozostaje prawdziwa, zarówno na Mirze, jak i na Ziemi, w przeszłości i w przyszłości, nie ma boga tylko jest Bóg i każda cząstka we wszechświecie, każdy liść na każdym drzewie jest manifestacją Jego istnienia. A Koran to przekaz prosto od Boga, w tym świecie i w każdym innym, bez względu na to, czy Jego prorok tu istnieje czy też nie.
Josh pokiwał głową.
— To pocieszający punkt widzenia.
— As salaam alaikum — powiedział Abdikadir.
— Poza tym to może być jeszcze bardziej skomplikowane — powiedziała Bisesa. — Pamiętajcie, że Mir składa się z fragmentów pochodzących z różnych okresów czasu. To zlepek i to samo z pewnością dotyczy Mekki i Judei. Może są tam kawałki Judei pochodzące z okresu przed narodzeniem Chrystusa i późniejsze, po których kiedyś stąpał. Więc czy Wcielenie dotyczy tego wszechświata, czy też nie?
Ruddy powiedział:
— Jakie to wszystko dziwne! Załóżmy, że każde z nas żyje dwadzieścia pięć tysięcy dni. Czy to możliwe, że i my także jesteśmy podzieleni, że każdy dzień został wycięty z naszego życia, jak kwadracik z kołdry? — Machnął ręką w stronę szarego jak popiół nieba. — Czy to możliwe, że gdzieś tam istnieje dwadzieścia pięć tysięcy innych Ruddych, z których każdy układa sobie życie, jak może?
— Jeden taki wyszczekany dupek to dla mnie aż nadto — warknął Casey, który po raz pierwszy włączył się do tej dyskusji i pociągnął z bukłaka łyk rozwodnionego wina.
Cecil de Morgan słuchał tej rozmowy w milczeniu. Bisesa wiedziała, że zawarł luźny alians z sekretarzem Aleksandra, Eumenesem i miał mu meldować o tego rodzaju spekulacjach. Oczywiście obaj mieli w tym swój interes: Eumenes rywalizował z innymi dworzanami Aleksandra, zwłaszcza z Hefajstionem, a Cecil, jak zawsze, chciał na tym skorzystać. Ale wszyscy o tym wiedzieli. A Bisesa nie widziała nic złego w tym, że informacje za pośrednictwem Cecila docierają do Eumenesa. W końcu tkwili w tym wszyscy tak samo.
Flota żeglowała dalej.
Kiedy Mongołowie rozbili obóz, ich pierwszym zadaniem było spędzenie koni.
Konie Mongołów żyły w stanie półdzikim w stadach, które swobodnie włóczyły się po równinach, dopóki nie były potrzebne. Trochę się obawiano, że plastry czasu mogły sprawić, iż wiele spośród stad, na których opierały się plany Czyngis-chana, przepadło, ale kiedy wysłano jeźdźców, aby je sprowadzono, następnego dnia wielkie chmary koni z grzmotem kopyt przycwałowały do miasta jurt. Otaczający je ludzie wywijali długimi tykami z lassami na końcach. Jakby wiedząc, że czeka je marsz liczący tysiące kilometrów, konie rzucały się i wierzgały. Ale kiedy je powiązano, ze stoickim spokojem pozwoliły się prowadzić.
Kola uznał za charakterystyczne dla wszystkich przedsięwzięć niecywilizowanych Mongołów, że nawet największe kampanie musiały się zacząć od rodeo.
Kiedy już zebrali się ludzie, przygotowania do wymarszu postępowały szybko. Większość jurt zwinięto i załadowano na wozy lub juczne zwierzęta, ale niektóre największe namioty, w tym te, które tworzyły pawilon Czyngis-chana, załadowano na szerokie wozy ciągnione przez woły. Zabrano nawet kapsułę Sojuza. Na rozkaz Czyngis-chana przywieziono ją z wioski Scacataia. Kola zorientował się, że do jej podniesienia wykorzystano machinę oblężniczą. Spoczywała na ciężkim wozie, przywiązana linami z końskiego włosia i wyglądała jak metalowa jurta.
Kola szacował, że podczas marszu na Babilon Czyngis-chanowi będzie towarzyszyło około dwudziestu tysięcy wojowników, większość z nich stanowiła konnica, przy czym każdemu jeźdźcowi miał towarzyszyć co najmniej jeden sługa i dwa lub trzy konie zapasowe. Czyngis-chan podzielił swe siły na trzy dywizje: wojska lewego skrzydła, prawego skrzydła i środka. Środek dowodzony przez samego Czyngis-chana obejmował elitarną gwardię cesarską, w tym ochronę osobistą w sile tysiąca żołnierzy. Sabie i Kola mieli jechać w środku, jako członkowie świty Yeh-lii.
Część sił pozostawiono w garnizonie w Mongolii, aby kontynuowały zadanie scalania tego, co pozostało z imperium.
Garnizonem miał dowodzić jeden z synów Czyngis-chana, To-lui. Ale nawet bez niego siły Czyngis-chana nie uległy istotnemu osłabieniu. Oprócz kanclerza Yeh-lii Czyngis-chanowi towarzyszył jego drugi syn, Ogodei, oraz generał Subedei. Biorąc pod uwagę, że Ogodei był tym, który w poprzednim świecie miał zostać następcą Czyngis-chana, oraz że Subedei był prawdopodobnie najzdolniejszym generałem Czyngis-chana — człowiekiem, który po jego śmierci miał opracować plan inwazji Europy — był to rzeczywiście wspaniały zespół.
Kola był świadkiem chwili, gdy Czyngis-chan żegnał swego syna. Ująwszy twarz Toluia dłońmi, przyciągnął go do siebie i dotknął wargami jednego z jego policzków, oddychając głęboko. Sabie określiła to jako „cmoknięcie na odległość z epoki żelaza”, ale Kola był dziwnie poruszony.
W końcu wzniesiono cesarski sztandar i wśród hałasu trąbek i bębnów oraz okrzyków tłumu pochód ruszył, a za nim długi korowód wiozący ekwipunek. Trzy kolumny pod dowództwem Czyngis-chana, Ogodeia i Subedeia miały się posuwać niezależnie, oddalając się od siebie nawet na odległość setek kilometrów, ale miały pozostawać w kontakcie za pośrednictwem jeźdźców, sygnałów trąbek i sygnałów dymnych. Wkrótce równiny Mongolii pokryły wielkie wzniecane przez pędzących jeźdźców chmury pyłu i drugiego dnia rozdzielone siły straciły kontakt wzrokowy.
Читать дальше