Rozebrała się i zanurzyła w zimnej wodzie. Nie przejmowała się specjalnie zainteresowaniem mężczyzn. Pożądanie zaspokajano swobodnie w macedońskim obozie. Oczywiście Josh się jej przyglądał, jak zwykle — ale niewinnie, a kiedy go na tym złapała, chował głowę i pokrywał się rumieńcem. Wypłukała ubranie i zostawiła do wyschnięcia.
Kiedy się z tym uporała, Macedończycy już rozpalili ognisko. Położyła się na ziemi w pobliżu ognia, wślizgnąwszy się pod ponczo i podłożywszy plecak pod głowę. Josh jak zawsze umieścił się możliwie najbliżej i położył w taki sposób, aby mógł na nią patrzeć, myśląc, że nikt go nie widzi. Ale za jego plecami Ruddy i Abdikadir odgrywali pantomimę posyłania całusów.
Ruddy zaczął perorować, jak to on:
— Jest nas tak niewielu. Widzieliśmy już duży fragment nowego świata, od Jamrud do wybrzeży Arabii. Ludzi spotyka się rzadko, a myślących ludzi jeszcze rzadziej! Jednak wciąż postrzegamy otaczającą nas pustkę jako ich nieobecność. A powinniśmy ją traktować jako okazję.
Josh mruknął:
— O czym ty gadasz, chłopie?
Ruddy Kipling zdjął okulary i przetarł oczy, które wydawały się małe i zapadnięte.
— Nasze Imperium Brytyjskie znikło, starte z powierzchni ziemi jak rozdanie brydżowe po potasowaniu kart. Zamiast tego mamy to — Mir, nowy świat, czyste płótno. A my, jest nas tak niewielu, być może stanowimy jedyne źródło rozumu, wiedzy i cywilizacji, jakie pozostało.
Abdikadir się uśmiechnął.
— Zgoda, Ruddy, ale tu, na Mirze, nie ma zbyt wielu Anglików, aby zmienić ten sen w rzeczywistość.
— Ale Anglik zawsze był mieszańcem. I to wcale nie jest takie złe. Stanowi sumę rozmaitych wpływów, od potęgi Rzymian do inteligencji współczesnej demokracji. Dlatego musimy zacząć tworzyć nową Anglię — i nowych Anglików! — tutaj, na piaskach Arabii. I możemy zbudować nasze nowe państwo od zera, w oparciu o solidne, angielskie zasady. Każdy byłby absolutnie niezależny, jeśli tylko nie naruszałby praw swych sąsiadów. Szybka i jednakowa dla wszystkich sprawiedliwość w obliczu Boga. Tolerancja religijna i wiara dowolnej postaci. Dom człowieka to jego twierdza. O to chodzi. To jest okazja, żeby uporządkować cały bałagan.
— To wszystko brzmi cudownie — powiedział Abdikadir. — A kto miałby rządzić tym nowym światowym imperium? Mamy to zostawić Aleksandrowi?
Ruddy roześmiał się.
Aleksander osiągnął bardzo wiele jak na swoje czasy, ale był wojskowym despotą, gorzej, dzikusem z epoki żelaza! Widzieliście, jak nad morzem próbował ugłaskać bogów. Może pod tą jego zbroją drzemie właściwy instynkt, ale to nie jest facet tego rodzaju. Na razie to my, cywilizowani ludzie, musimy wszystkim kierować. Jest nas niewielu, ale to my mamy broń. — Ruddy położył się na plecach, podłożywszy rękę pod głowę i zamknął oczy. — Teraz to widzę. Rozdzwonią się kuźnie! Miecz przyniesie pokój, a pokój przyniesie dostatek, wreszcie dostatek przyniesie prawo. To tak naturalne jak rozwój wielkiego dębu. A my, którzy widzieliśmy to już przedtem, będziemy podlewać młode drzewko.
Zamierzał ich zainspirować, ale jego słowa Bisesie wydały się puste, a ich obóz był małym i odosobnionym miejscem, iskierką światła w krainie, w której nawet nie było duchów.
Następnego dnia, w drodze powrotnej, Ruddy poważnie rozchorował się na żołądek. Bisesa i Abdikadir pogrzebali w swych kurczących się zapasach medykamentów z dwudziestego pierwszego wieku i podali mu antybiotyk, po czym sporządzili napój, rozpuszczając w wodzie trochę cukru. Ruddy prosił o swoje opium, twierdząc, że jest to jeden z najstarszych środków przeciwbólowych z hinduskiej farmakopei. Jednak biegunka go osłabiła i jego wielka głowa zaczęła mu ciążyć na szyi. Ale gadał bez ustanku.
— Potrzebujemy nowych mitów, które by nas połączyły — powiedział chrapliwie. — Mity i rytuały; oto, co stanowi naród. Tego brakuje Ameryce, wiecie — to młody naród — było zbyt mało czasu, aby narodziła się tradycja. Ale Ameryki już nie ma i Wielkiej Brytanii także, a stare historie nam się nie przydadzą, już nie.
Josh powiedział cierpko:
— Ty właśnie jesteś tym, który napisze nowe, Ruddy.
— Żyjemy w nowej erze bohaterów — powiedział. — To jest era, w której powstaje nowy świat. To jest nasza szansa. I musimy powiedzieć przyszłości, co zrobiliśmy, jak i dlaczego… — Ruddy nie przestawał mówić, wypełniając przestrzeń swymi marzeniami i planami, dopóki odwodnienie i brak tchu nie zmusiły go do milczenia. Powoli przemierzali ogromną, pustą pustynię.
Armia Czyngis-chana okrążyła północny skraj pustyni Gobi.
Kraina była bezkresna, jak przesłonięte pyłem niebo. Czasami widzieli zerodowane, jakby zmęczone wzgórza i raz zobaczyli stado wielbłądów, które kłusowały w oddali, sztywne i napuszone. Kiedy powiał wiatr, chmura żółtego piasku zasłoniła światło; piasek miał smak żelaza, piasek, pomyślał Kola, który mógł powstać milion lat temu albo przed miesiącem. Mongołowie z głowami obwiązanymi materiałem wyglądali jak beduini.
Kiedy tak szli i szli przez pustynię, Kola pogrążył się w apatii. Ogarnęło go otępienie, zmysły jakby zmętniały; tkwił z tyłu wozu, nie odzywając się do nikogo; siedział z zakrytą twarzą, żeby się uchronić przed pyłem. Kraina była tak rozległa i spokojna, że niekiedy wydawało się, że w ogóle się nie poruszają. Niechętnie podziwiał siłę ducha i niewiarygodną odporność Mongołów, która pozwalała im na pokonywanie ogromnych azjatyckich odległości. A jednak to on latał w kosmosie i kiedyś pokonywał odległość, tak wielką w ludzkiej skali, w ciągu niecałych piętnastu minut.
Dotarli do wielkiego kopca usypanego z kamieni i ziemi, kurhanu. Wyglądał jak jakaś złapana w pułapkę podziemna bestia, która próbuje się uwolnić ze szponów suchej ziemi. Kola pomyślał, że to grobowiec Scytów, pozostałość po ludziach, którzy żyli przed narodzeniem Chrystusa, jeździli konno i budowali jurty tak samo jak Mongołowie. Kopiec wyglądał na świeży, ale grobowiec otwarto i obrabowano ze złota czy innych kosztowności, jakie zawierał.
I wtedy natknęli się na relikt niemal współczesny. Kola widział to z oddali tylko przez chwilę: cementowe stodoły z blaszanymi dachami, silos i coś, co wyglądało jak konwój zardzewiałych traktorów. Może był to rządowy projekt rolniczy, najwyraźniej porzucony na długo przez wystąpieniem Nieciągłości. Może kiedy opuścili środkową Mongolię, dumał Kola, zostawili za sobą środek ciężkości historii tego ogromnego kontynentu, okropne królestwo Czyngis-chana; może tutaj okruchy potrzaskanego czasu ułożyły się swobodniej, obejmując rozbitków z większych połaci świata. Mongolscy zwiadowcy zbadali to miejsce, szarpiąc arkusze pordzewiałej blachy falistej i zostawili je jako bezużyteczne.
Powoli krajobraz się zmieniał. Minęli jezioro — wyschnięte, pokryte warstwą soli. Na jego brzegu, między kamieniami uwijały się jaszczurki i unosiły się chmary much, płosząc konie. Kola zaskoczony usłyszał żałosne krzyki morskich ptaków, bo chyba na całym świecie nie było miejsca bardziej oddalonego od morza niż ta jałowa kraina. Może ptaki przelatywały nad gęstą siecią płynących przez Azję rzek i zgubiły drogę. Podobieństwo do jego własnej sytuacji było oczywiste i ironicznie banalne.
A podróż wciąż trwała.
Ażeby opuścić współczesną Mongolię, musieli przekroczyć łańcuch gór zwanych Ałtaj. Z każdym dniem teren się podnosił, a ziemia stawała się coraz bardziej żyzna i lepiej nawodniona. Miejscami nawet rosły kwiaty, raz Kola dojrzał prymulki, zawilce, storczyki, rozrzucone na usychającym fragmencie stepu. Przecięli szeroką, bagnistą równinę, gdzie krążyły siewki nad przesiąkniętą wilgocią trawą, a konie posuwały się z trudem przez wodę, która sięgała im do kostek.
Читать дальше