Aleksiej popatrzył na nią ze zbolałą miną.
— Biseso, to jest Mars. Temperatura zewnętrzna jest równa temperaturze krzepnięcia suchego lodu i przy tym ciśnieniu wynosi około stu pięćdziesięciu kelwinów.
Zastanowiła się.
— Czyli około stu pięćdziesięciu stopni poniżej zera.
— Tak — powiedziała Paula. — W tej temperaturze zwykły lód jest twardy jak bazalt.
Bisesa była rozczarowana.
— Ten mały wykład wygłaszałaś już dziesiątki razy, prawda?
— Nie miałaś czasu, żeby się w tym zorientować. Nie przejmuj się.
Teraz, gdy poruszali się po lodzie, Bisesa oczekiwała płynnej jazdy do samego bieguna. Ale pojazd prowadzący niebawem zboczył z wiodącego na północ szlaku i ruszył drogą okrężną, skręciwszy w prawo. Wyglądając przez lewe okno, Bisesa spostrzegła kanion.
Schowawszy honor do kieszeni, zapytała o to Paulę.
Paula powiedziała, że jest to „kanion spiralny”, jeden z wielu kanionów wyżłobionych w czapie lodowej. Pokazała obraz całej czapy lodowej sfotografowanej z kosmosu latem, kiedy śnieg z suchego lodu nie przesłaniał krajobrazu. Czapa lodowa wyglądała jak poskręcany układ burzowy, a owe kaniony spiralne wiły się, sięgając niemal do samego bieguna. Było to zdumiewające i nie przypominało niczego, o czym Bisesa słyszała na Ziemi. Ale po tej wyprawie przez układ słoneczny niewiele mogło ją naprawdę zadziwić.
W miarę posuwania się do przodu śnieg stawał się coraz głębszy i w końcu jechali między dwiema śnieżnymi ścianami o wysokości dobrych dwóch metrów. Śnieg robił wrażenie zbitego i był zapewne gęstszy niż na Ziemi.
Poczuła ulgę, gdy zobaczyła przed sobą skupisko świateł i zaokrąglone ściany modułów mieszkalnych.
Rząd zielonych świateł ciągnął się w dal, jak gdyby jechali wzdłuż pasa startowego. Kiedy łazik podjechał bliżej, Bisesa zobaczyła, że światła były umieszczone na słupach wysokich na cztery metry, zapewne po to, aby wystawały ponad śnieg. Spojrzawszy do tyłu, zobaczyła, że światła są białe, a więc w mroku marsjańskiej zamieci zawsze można się było zorientować, czy człowiek się porusza w stronę bazy, czy też w stronę przeciwną.
Konstrukcje wyłaniające się z mroku stały na palach i nie miały kształtu kopuł, lecz były spłaszczone, zaokrąglone u góry i u dołu. Były pomalowane na jasnozielony kolor, stały obok siebie i były połączone krótkimi tunelami. Bisesa zobaczyła, że te wielkie moduły są w rzeczywistości osadzone na kołach i przymocowane do lodu linami. Pomyślała, że przypominają monstrualne przyczepy kempingowe.
Kiedy łazik zbliżył się do stacji, śniegowe ściany stały się cieńsze i w końcu pojazd jechał po lodowej powierzchni prawie pozbawionej śniegu pokrytej czarną siatką. Zapewne elementy grzejne, aby chronić przed osadzaniem się suchego lodu, pomyślała Bisesa. Łazik podjechał do niskiej kopuły u stóp jednego z pali. Były tam już zaparkowane dwa pojazdy, cięższe i mniejsze od ich łazika.
Paula poprowadziła ich przez właz i Bisesa znalazła się naprzeciw schodów pokrytych dachem z niebiesko-zielonego plastiku, które najwyraźniej prowadziły do najbliższego modułu. Walizka Aleksieja nie była w stanie pokonać schodów i trzeba ją było wciągnąć za pomocą liny.
U szczytu schodów nowo przybyłych oczekiwała załoga stacji. Było ich czworo, dwie kobiety i dwóch mężczyzn, o patykowatych kończynach i nieco zbyt wielkich brzuchach. Wszyscy byli dosyć młodzi. Bisesa przypuszczała, że żadne z nich nie przekroczyło czterdziestki. Kombinezony mieli czyste, ale mocno połatane i niósł się od nich lekki zapach tłuszczu. Nikt nie miał tatuażu identyfikacyjnego.
Zbici w gromadkę, wpatrywali się w Bisesę.
Jeden z nich, krzepki dwudziestopięciolatek, postąpił naprzód i uścisnął Bisesie dłoń.
— Musisz nam wybaczyć. Nie mamy tu zbyt wielu gości. — Miał duży, pokryty plamami, pijacki nos, brudne czarne włosy związane w koński ogon i gęstą kędzierzawą brodę. Mówił niewyraźnie, z amerykańskim akcentem okraszonym długimi europejskimi samogłoskami.
— Ty jesteś Jurij, prawda? Jechałeś na lodowym rowerze.
— Tak. To ja machałem do was. Nazywam się Jurij O’Rourke. Jestem miejscowym glacjologiem, klimatologiem i czym tylko chcesz. — Szybko przedstawił resztę załogi: Ellie von Devender, fizyk, Grendel Speth, lekarz-biolog, oraz Hanse Critchfield, inżynier odpowiedzialny za energię, transport i podstawowe systemy, a zarazem specjalista od urządzeń wiertniczych, głównych elementów programu badawczego bazy. — Chociaż wszyscy jesteśmy wielozadaniowi — powiedział Jurij — zostaliśmy także przeszkoleni w zakresie paramedycyny…
Ellie von Devender podeszła do Bisesy. Miała około trzydziestu lat, była krępa, włosy miała związane do tyłu. Nosiła okulary w grubych oprawkach, co sprawiało, że nie było widać jej oczu i nadawało jej nieprzyjazny wygląd.
Bisesa powiedziała zaciekawiona:
— Mogłam się spodziewać glacjologa, biologa. Ale fizyk?
Ellie powiedziała:
— Glacjologia to powód istnienia tej bazy oraz obecności Grendel i jej laboratorium. A ja jestem powodem, dla którego pani znalazła się tutaj, pani Dutt.
Jurij poklepał Bisesę po ramieniu.
— Chodźmy obejrzeć to miejsce. — Szybko ich oprowadził po pomieszczeniu mieszkalnym. — Nazywamy je Puszka nr Sześć — powiedział. — Jest wykonana z kopolimeru etylenu…
Puszka nr Sześć stanowiła bąbel, którego ściany pomalowano na kolor morski, fale łudząco przypominały prawdziwe. Podłoga typu plaster miodu pokrywała całe pomieszczenie i Bisesa, patrząc w dół, widziała pod spodem rozmaite zapasy ułożone w sterty. Nie było widać żadnych skafandrów kosmicznych, ale w ścianach widniały jakieś włazy, które mogły prowadzić do pomieszczeń, w których je przechowywano. Wszędzie wokół leżały sterty przedmiotów, które wyglądały jak części zamienne i inne elementy łazików; było tam także małe laboratorium i część medyczna oraz jedno łóżko otoczone różnymi sprzętami, odgrodzone od pozostałej części pomieszczenia zasuwaną plastikową zasłoną. Wszędzie było ciemno, zimno i unosił się kurz, jakby rzadko z tego miejsca korzystano.
Jurij pośpiesznie przeprowadził ich przez małą śluzę powietrzną do drugiego modułu.
— Puszka nr Pięć, naukowa — powiedział. Było tam również obszerniejsze laboratorium i duża część szpitalna oraz coś, co wyglądało jak mała siłownia. Było tam jaśniej, a przytwierdzone do ścian jarzące się panele przedstawiały widoki gór i rzek.
Bisesa mruknęła do Myry:
— Po co dwa laboratoria i dwa stanowiska medyczne?
Myra wzruszyła ramionami.
— Może po to, aby uniknąć skażenia. Zdejmujesz skafander i możesz zajmować się swoimi próbkami i leczyć rany, nie wchodząc do bazy.
— Skażenia załogi przez Marsjan?
— Albo Marsjan przez załogę.
W Puszce nr Pięć Grendel Speth, mała, schludna i szczupła kobieta o czarnych włosach przyprószonych siwizną, szybko pobrała od gości próbki krwi i moczu.
— Żebyście na stacji pozostali zdrowi — powiedziała. — Testy uczuleniowe, tego rodzaju badania. Nasze pożywienie pochodzi z liofilizowanych produktów z Portu Lowella i jarzyn z naszego ogródka. Dodajemy do niego różne składniki, żeby zapewnić indywidualne zapotrzebowanie pokarmowe. Nawet nie będziecie zdawać sobie sprawy z ich obecności…
Teraz Jurij powiódł ich do trzeciego modułu — Puszki nr Trzy, która najwyraźniej stanowiła część sypialną podzieloną na małe sypialnie, ciemne i wyraźnie nieużywane. Następnie przeszli do kolejnego modułu, Puszki nr Dwa. O dziwo, moduł ten był urządzony tak, aby przypominał śródmiejski hotel o nazwie „Mars-Astoria”. Liczne przegrody usunięto, by przestrzeń uczynić bardziej otwartą, chociaż główna część była przeznaczona na małą kuchnię i natrysk z toaletą. Znajdowały się tam cztery łóżka, obok których stały małe szafki i krzesła, a wszystko było zawalone ubraniami i rozmaitymi sprzętami. Elastyczne ekrany umieszczono nad byle jakim krajobrazem miejskim, na którym widniały sceny z życia rodzinnego.
Читать дальше