Arkadij Strugacki - Przyjaciel z Piekła
Здесь есть возможность читать онлайн «Arkadij Strugacki - Przyjaciel z Piekła» весь текст электронной книги совершенно бесплатно (целиком полную версию без сокращений). В некоторых случаях можно слушать аудио, скачать через торрент в формате fb2 и присутствует краткое содержание. Жанр: Фантастика и фэнтези, на польском языке. Описание произведения, (предисловие) а так же отзывы посетителей доступны на портале библиотеки ЛибКат.
- Название:Przyjaciel z Piekła
- Автор:
- Жанр:
- Год:неизвестен
- ISBN:нет данных
- Рейтинг книги:5 / 5. Голосов: 1
-
Избранное:Добавить в избранное
- Отзывы:
-
Ваша оценка:
- 100
- 1
- 2
- 3
- 4
- 5
Przyjaciel z Piekła: краткое содержание, описание и аннотация
Предлагаем к чтению аннотацию, описание, краткое содержание или предисловие (зависит от того, что написал сам автор книги «Przyjaciel z Piekła»). Если вы не нашли необходимую информацию о книге — напишите в комментариях, мы постараемся отыскать её.
Przyjaciel z Piekła — читать онлайн бесплатно полную книгу (весь текст) целиком
Ниже представлен текст книги, разбитый по страницам. Система сохранения места последней прочитанной страницы, позволяет с удобством читать онлайн бесплатно книгу «Przyjaciel z Piekła», без необходимости каждый раз заново искать на чём Вы остановились. Поставьте закладку, и сможете в любой момент перейти на страницу, на которой закончили чтение.
Интервал:
Закладка:
Ale przecież Korniej też nim nie jest! Na różne szczurojady się napatrzyłem, i na nasze, i na imperatorskie, ale takiego jeszcze nie widziałem. Z drugiej znowu strony — co ja o nim wiem? Karmi mnie, mieszkam u niego… i nic więcej. A jeżeli takie właśnie otrzymał zadanie, jeżeli powiedziano mu — za każdą cenę… Nie wiem, nie wiem. Kiedy wróciłem, początkowo przywitał mnie jak zwykle, potem przyjrzał mi się, coś go zaniepokoiło i zaczął wypytywać, o co chodzi. Wypisz wymaluj, ojciec rodziny. Znowu zełgałem, że mnie głowa boli. Od zapachów stepu. Ale, moim zdaniem, nie uwierzył mi. Oczywiście po sobie nic nie pokazał, ale nie uwierzył. A ja cały wieczór go śledziłem — będzie przesłuchiwał Drambę czy nie. Nie, nie przesłuchiwał. Nawet nie spojrzał w jego stronę… Nieszczęsna moja głowa!
Tak przemęczyłem się aż do samego świtu. Kładłem się, wstawałem, biegałem po pokoju, znowu się kładłem, wyglądałem przez okno, łeb wywieszałem do ogrodu i w końcu zmorzyło mnie widocznie, bo usnąłem z głową na parapecie. Obudziłem się cały spocony i od razu usłyszałem to samo ochrypłe miauczenie — mrrau, mrrau, mrrau — jakby samego szatana aniołowie niebiescy dusili gołymi rękami na dnie piekła, i z ogrodu dmuchnęło mi w twarz gorącym, jakby gazowanym wiatrem. Jeszcze oczu jak należy nie otworzyłem, a już siedzę na podłodze, szukam dłonią automatu i wyglądam zza parapetu jak z okopu. I tym razem zobaczyłem, jak to u nich wygląda, od początku do końca.
Nad moją okrągłą polanką z prawej strony basenu zapłonął w mroku jasny punkt i od tego punktu w dół i na boki popłynęło rozrzedzone liliowe światełko, na razie przezroczyste, na razie jeszcze widać przez nie krzewy, a światło wciąż płynie i płynie, i oto wypełniło już taki wielki stożek w kształcie laboratoryjnej kolby, i stożek ten zaczyna krzepnąć, twardnieć, stygnąć, matowieć, i oto już stoi na polanie ich gwiazdolot typu Widmo, taki, jaki zobaczyłem pierwszy raz. I cisza. Grobowa. Nawet ptaki umilkły. Nad polaną — szarobłękitne niebo o brzasku, wokół polany — czarne krzaki i drzewa, a na środku — to srebrzyste dziwadło, a ja w żaden sposób nie mogę zdecydować, czy to żywa istota, czy martwy przedmiot.
Potem coś cicho trzasnęło, dziwadło rozwarło czarną paszczękę, zadźwięczało, zasyczało i na powierzchnię wyszedł człowiek. To znaczy w pierwszej chwili pomyślałem, że to człowiek — miał ręce, nogi. Głowę też miał. Cały był jakiś czarniawy czy co… może zakopcony, może się poparzył… i uzbrojony po zęby. Takiej broni, chłopcy, jeszcze nigdy w życiu nie widziałem, ale na pierwszy rzut oka odgadłbym, że to broń. Zwisała mu z obu ramion, u pasa, przy każdym kroku brzęczała i grzechotała. Nie patrzył na boki, tylko ruszył prosto na ganek, jakby był we własnym domu, i szedł jakoś dziwnie, ale nie od razu zorientowałem się, o co chodzi, bo nie mogłem oderwać oczu od jego twarzy. Twarz miał również czarniawą, osmaloną, błyszczącą i świecącą w ciemności. Nagle podniósł obie dłonie i zaczął zdzierać z siebie tę twarz jak maskę, zresztą to chyba rzeczywiście była maska, bo pozbył się jej w kilka sekund i z rozmachem rzucił na ziemię. W tym momencie spociłem się po raz drugi, dlatego że pod tym czymś osmalonym, czarnym i błyszczącym ukazała się następna twarz, i to nie była twarz człowieka — biała, kamienna, beznosa, bezwarga, oczy jak spodki, gorejące. Ja na tę twarz raz tylko spojrzałem i od razu wiedziałem, że po raz drugi tego nie zrobię. Zacząłem patrzeć na jego nogi — jeszcze gorzej. Wiecie, dlaczego szedł tak dziwnie? Po gęstej trawie, po twardej ziemi szedł tak, jak my chodzimy po sypkim piasku albo, powiedzmy, po grzęzawisku — przy każdym kroku zapadał się po kostki. Ziemia nie mogła go utrzymać, ustępowała…
Przed gankiem przystanął na sekundę, jednym ruchem strząsnął z siebie całe uzbrojenie. Szczęknęło, zabrzęczało, a on otworzył drzwi — i znowu cisza, pustka. Jak w malignie. I gwiazdolotu już nie ma, jakby go nigdy nie było. Tylko rząd czarnych dziur w ziemi od polany do domu i stos niezwykłej broni przed gankiem. I to wszystko.
Miałem okropną ochotę przetrzeć oczy, uszczypnąć się w udo i tak dalej, ale nic podobnego nie zrobiłem. Przecież jestem, chłopcy, Walecznym Kotem. Wszystkie te majaki uznałem za niebyłe. Nie po raz pierwszy… I tylko jedno pozostawiłem w świadomości — broń! Po raz pierwszy zobaczyłem tutaj broń. Nawet się nie ubrałem, tak jak stałem, w samych slipkach, wyskoczyłem z pierwszego piętra przez okno.
Spadła obfita rosa, momentalnie zmoczyłem sobie nogi i wstrząsnął mną dreszcz, nie wiem, czy przez tę wilgoć, czy z nerwów. Przykucnąłem koło ganku i zacząłem nasłuchiwać. Cisza, normalna cisza, jak zwykle o świcie. Ptaki zaświergotały, obudził się jakiś świerszcz. Nie to było dla mnie ważne, chciałem po prostu usłyszeć jakieś głosy. Nie, żadnych głosów nie słychać. W tym domu zawsze tak jest, kiedy powinno być cicho — coś gada, mamrocze, kłóci się i nie wiadomo kto to taki, ponieważ Kornieja w domu nie ma, gdzieś się włóczy, załatwia swoje diabelskie sprawy. A kiedy, jak na przykład teraz, ludzie, nawet jeżeli to nie są całkiem ludzie, powinni się witać, klepać po ramionach, mówić coś tam powitalnego — nie, wtedy tu będzie cicho. Jak w grobie. Zresztą nieważne…
A więc siedzę sobie w kucki, patrzę na te fidrygałki, które leżą przede mną, nawet na oko widać, że są ciężkie, wypolerowane, dobrze nasmarowane, niezawodne. Nigdy takich nie widziałem: ani na obrazkach, ani w kinie. Ogromną muszą mieć siłę rażenia, szkoda tylko, że nie wiem, z której strony do nich przystąpić, co nacisnąć, za co trzymać. Mówiąc szczerze, nawet strach ich dotknąć — może tak łupnąć, że nie będzie co zbierać.
Jednym słowem, straciłem głowę i to było fatalne, bo w gruncie rzeczy należało złapać, co popadnie, i zwiewać. No, weź się w garść, Gag! I to szybko! Powiedzmy, ten drobiazg — jest lufa, wprawdzie zamknięta jakimś szkiełkiem, za to jest także coś w rodzaju kolby, dwa płaskie magazynki sterczą po obu stronach lufy… Wystarczy. Nie mam już ani chwili. Później się zorientuję. Wyciągnąłem rękę i ostrożnie ująłem kolbę. I wtedy stało się coś dziwnego.
Biorę więc toto za kolbę. Ciepła, szorstka. Zacisnąłem palce. Ciągnę do siebie. Delikatnie, żeby nie zrobić hałasu. Nawet poczułem już ciężar. A w dłoni — pusto. Siedzę jak głupi, patrzę na pustą dłoń, a spluwa jak leżała na stopniach, tak leży. Z rozpędu złapałem ją w poprzek — i znowu metal pod palcami twardy, ciężki. Szarpnąłem — znowu nic.
Miałem ochotę zawyć na cały głos. Z trudem się opanowałem. Spojrzałem na rękę — na palcach smar. Wytarłem dłoń o trawę, wstałem. Rozczarowanie, oczywiście, straszliwe. Wszystko przewidzieli, obliczyli, wzięli pod uwagę. Przeskoczyłem przez ten stos bezużytecznego żelastwa i wszedłem do domu. Widzę — w hallu, w kącie, sterczy Dramba. Zastrzygł tymi swoimi uszami, gapi się na mnie, a ja nawet patrzeć na niego nie mogę bez obrzydzenia, już chciałem iść do siebie na górę, kiedy nagle przyszło mi do głowy — a co, jeśli… W końcu czy to nie wszystko jedno, w czyich rękach będzie broń, w moich czy tego przygłupa?
— Szeregowiec Dramba — powiedziałem cicho.
— Słucham, master kapral — odpowiedział jak należy.
— Chodź ze mną.
Wyszliśmy z powrotem na ganek. Broń leży jak leżała.
— Podaj mi tę, z brzegu — mówię. — Tylko ostrożnie.
— Nie zrozumiałem, master kapral — odpowiada ten bałwan.
Читать дальшеИнтервал:
Закладка:
Похожие книги на «Przyjaciel z Piekła»
Представляем Вашему вниманию похожие книги на «Przyjaciel z Piekła» списком для выбора. Мы отобрали схожую по названию и смыслу литературу в надежде предоставить читателям больше вариантов отыскать новые, интересные, ещё непрочитанные произведения.
Обсуждение, отзывы о книге «Przyjaciel z Piekła» и просто собственные мнения читателей. Оставьте ваши комментарии, напишите, что Вы думаете о произведении, его смысле или главных героях. Укажите что конкретно понравилось, а что нет, и почему Вы так считаете.