— Daję ci słowo honoru — rzekł Salo — że nie wiedziałem, iż jesteś wykorzystywany, i nie mam pojęcia do jakich…
— Maszyna — rzucił z pogardą Rumfoord.
— Powiedz mi, błagam, do czego cię wykorzystano? — poprosił Salo. — Słowo honoru, nie miałem zielonego…
— Maszyna! — przerwał mu Rumfoord.
— Kajtek… Winstonie… Panie Rumfoord… — plątał się Salo. — Skoro tak źle pan o mnie myśli po tym wszystkim, co zrobiłem lub usiłowałem zrobić w imię czystej przyjaźni, nie pozostaje już nic, co mógłbym powiedzieć lub uczynić, aby zmienić pańską opinię na mój temat.
— Dokładnie tak mogłaby odpowiedzieć maszyna — zadrwił Rumfoord.
— Maszyna dokładnie tak odpowiedziała — przyznał pokornie Salo. Nadawszy stopy do rozmiarów szwabskiej szmacianki, przygotował się do odmarszu z pałacu Rumfoorda po wodach Morza Winstona, aby już nigdy więcej nie powrócić. Dopiero po całkowitym nadmuchaniu stóp uświadomił sobie wyzwanie zawarte w słowach Rumfoorda. Rumfoord wyraźnie sugerował, że stary Salo może jednak uczynić coś, co przywróci dawny porządek rzeczy.
Nawet jeśli był maszyną, Salo miał dość wrażliwości, by przeczuć, że z chwilą, gdy zapyta, o co chodzi — upodli się do cna. Salo wziął się w garść. Postanowił upodlić się do cna w imię przyjaźni.
— Kajtek — przemówił — powiedz, co mam zrobić. Zrobię wszystko, wszystko, co każesz.
— Wkrótce — rzekł Rumfoord — wskutek eksplozji, końcówka mojej spirali zostanie zdmuchnięta ze Słońca, a nawet z Systemu Słonecznego.
— Nie! — wrzasnął Salo. — Kajtek! Kajtek!
— Dosyć, dosyć! Nie życzę sobie litości — rzekł Rumfoord, cofając się w obawie przed dotknięciem Salo. — To w gruncie rzeczy bardzo pomyślny obrót sprawy. Zobaczę mnóstwo nowych rzeczy, mnóstwo nowych stworzeń. — Spróbował się uśmiechnąć. — Człowiek, widzisz, męczy się usidlany w monotonny mechanizm Systemu Słonecznego. — Zaśmiał się chrapliwie. — Bądź co bądź nie umieram. Wszystko, co kiedykolwiek było, będzie zawsze, a wszystko, co kiedykolwiek będzie, zawsze było. — Gwałtownie potrząsnął głową, strącając z powieki zabłąkaną łzę.
— Jakkolwiek pocieszająca jest mi ta chronosynklastycznie infundybułowana myśl — ciągnął — chciałbym jednak wiedzieć, co było punktem centralnym całego tego epizodu w Systemie Słonecznym.
— Przecież… sam podsumowałeś to najlepiej na świecie w Kieszonkowej historii Marsa — zdumiał się Salo.
— Kieszonkowa historia Marsa — odparł Rumfoord — nie wspomina o tym, że pozostawałem pod przemożnym wpływem sił emanujących z planety o nazwie Tralfamadoria. — Zacisnął zęby.
— Zanim mój pies i ja wylecimy z trzaskiem w kosmos, jak packi na muchy w rękach wariata — oświadczył Rumfoord — chciałbym bardzo dowiedzieć się, jak brzmi wiadomość, którą masz do przekazania.
— Ja… ja nie mam pojęcia — wyjąkał Salo. — Ona jest zapieczętowana. Otrzymałem rozkaz…
— Wbrew wszelkim rozkazom z Tralfamadorii — rzekł Winston Niles Rumfoord — wbrew wszelkim twoim instynktom maszyny, w imię naszej przyjaźni… chcę, abyś rozpieczętował wiadomość i odczytał mi ją w tej chwili.
Malachi Constant, Beatrycze Rumfoord oraz ich dzika latorośl Chrono biwakowali nadąsani w cieniu tytańskiej stokrotki u brzegów Morza Winstona. Każde z nich opierało się plecami o inny posąg.
Brodaty Malachi Constant, playboy Systemu Słonecznego, wciąż miał na sobie kanarkowe ubranie z pomarańczowymi znakami zapytania. Było to jedyne ubranie, jakie posiadał.
Constant opierał się o posąg przedstawiający świętego Franciszka z Asyżu. Święty Franciszek usiłował zaprzyjaźnić się z parą wrogo usposobionych i przeraźliwie wielkich ptaków o wyglądzie łysych orłów. Constant nie zdołał rozpoznać w ptakach tytańskich błękitków, gdyż nigdy jeszcze nie widział tytańskiego błękitka. Na Tytanie przebywał zaledwie od godziny.
Beatrycze, przypominająca wyglądem królową Cyganów, kucała naburmuszona u stóp posągu wyobrażającego młodego studenta fizyki. Na pierwszy rzut oka naukowiec w laboratoryjnym kitlu sprawiał wrażenie oddanego sługi prawdy i tylko prawdy. Na pierwszy rzut oka oglądający musiał ulec przekonaniu, że nic prócz prawdy nie zdoła zadowolić uśmiechającego się do probówki młodzieńca. Na pierwszy rzut oka oglądającemu nasuwała się myśl, że zwierzęce instynkty ludzkości są protagoniście pomnika równie obce, jak harmoniom z jaskiń Merkurego. Był to, na pierwszy rzut oka, młodzieniec nieznający żądzy ni próżności. A zatem tytuł, jaki Salo nadał posągowi — „Odkrycie energii atomowej” — przyjmowało się wprost i bez zastrzeżeń.
Dopiero po chwili oglądający stwierdzał, że młody poszukiwacz prawdy ma szokującą erekcję.
Beatrycze jeszcze tego nie stwierdziła.
Chrono, ponury i złowrogi jak matka, dopuszczał się właśnie — a raczej usiłował się dopuścić — pierwszego aktu wandalizmu na Tytanie. Chrono próbował wydrapać nieprzyzwoite ziemskie słowo na cokole posągu, o który się opierał. Posługiwał się w tym celu ostrym rogiem swego talizmanu.
Zahartowany torf tytański, twardy prawie jak diament, zastąpił go w działaniu, spiłowując w zamian czubek blaszki.
Posąg, do którego zabrał się Chrono, przedstawiał grupę rodzinną — Neandertalczyka z kobietą i niemowlęciem. Było to wzruszające dziełko. Zgarbione, potargane, ufne stworzenia były tak paskudne, że aż piękne.
Ponadczasowej wymowy posągu nie zakłócał nawet ironiczny tytuł, jaki Salo nadał rzeźbie. Salo wszystkim swoim rzeźbom nadawał koszmarne tytuły, jak gdyby za wszelką cenę chciał obwieścić wszem i wobec, że ani przez moment nie uważa się za prawdziwego artystę. Tytuł, który nadał posągowi neandertalskiej rodziny, brał się stąd, że niemowlęciu demonstrowano właśnie skwierczącą na prymitywnym rożnie ludzką stopę.
Tytuł brzmiał: „Och, ty świnko!”
— Obojętne, co się wydarzy, obojętne: piękne czy smutne, radosne czy przerażające — oświadczył Malachi Constant swojej rodzinie zgromadzonej na planecie Tytan — ja nawet palcem nie kiwnę, jak słowo honoru. Na najdrobniejszy znak, że ktoś lub coś oczekuje, abym postąpił tak czy siak, zamieniam się w głaz. — Popatrzył w górę ku pierścieniom Saturna i wydął wargi. — To wprost niewymownie piękne, co? — Splunął pod nogi.
— Ktokolwiek spróbuje mnie jeszcze użyć do swoich fantastycznych planów — oświadczył Constant — narazi się na jedno wielkie rozczarowanie. Znacznie bardziej opłaci mu się namawiać którykolwiek z tych tutaj posągów, żeby się poruszył.
Znowu splunął.
— Jeśli chodzi o mnie — oświadczył Constant — uważam, że wszechświat to śmietnisko, na którym każdy śmieć ma w dodatku zawyżoną cenę. Skończyłem z łażeniem po kupach śmieci w poszukiwaniu okazji. Każda tak zwana okazja — oświadczył Constant — połączona jest cieniuteńkim drucikiem z ładunkiem wybuchowym.
Znowu splunął.
— Ja bardzo dziękuję — oświadczył Constant.
— Ja się wycofuję — oświadczył Constant.
— Ja odmawiam współpracy — oświadczył Constant.
Nieliczna rodzina Constanta przyjęła jego oświadczenie bez entuzjazmu. Butne oświadczenie Constanta było już dla nich odgrzewaną zupą. Constant wygłaszał je wielokrotnie podczas siedemnastomiesięcznej podróży z Ziemi na Tytana — a w dodatku filozofia Constanta była klasyczną filozofią wszystkich marsjańskich weteranów.
Constant i tak zresztą nie przemawiał do swojej rodziny. Przemawiał głośno, aby dotrzeć głosem w głąb posągowej dżungli i na drugi brzeg Morza Winstona. Składał deklarację polityczną, do wiadomości Rumfoorda czy też kogokolwiek innego, kto mógłby akurat czaić się w pobliżu.
Читать дальше