Zdawało się, że nurkują w pewną śmierć za murami pałacu Rumfoorda. Lecz po chwili znów unosiły się w górę, rozpoczynając kolejny długi i nie żądający wysiłku wzlot.
Tym razem wznosiły się ku niebu przeciętemu smugą spalin statku kosmicznego, który wiózł Malachiego Constanta, Beatrycze Rumfoord oraz ich syna Chrono. Statek schodził właśnie do lądowania.
— Kajtek? — przemówił Salo.
— Czy musisz mnie tak nazywać? — zapytał Rumfoord.
— Nie — odparł Salo.
— Więc przestań — powiedział Rumfoord. — Nie przepadam za tym imieniem, chyba, że użyje go czasem ktoś, z kim się wychowywałem.
— Myślałem, że… jako twój przyjaciel… — bąkał Salo — mam prawo…
— Czy moglibyśmy dać sobie spokój z tą farsą na temat przyjaźni? — przerwał mu cierpko Rumfoord.
Salo przymknął trzecie oko. Skóra opinająca jego tors mocno się naprężyła.
— Farsą? — powtórzył.
— Twoje stopy znowu wydają ten dźwięk! — zdenerwował się Rumfoord.
— Kajtek! — zawołał Salo. Natychmiast jednak powściągnął swą nieznośną poufałość. — Winstonie! Twoje słowa są jak zły sen. Myślałem, że naprawdę, jesteśmy przyjaciółmi.
— Zgódźmy się, że byliśmy sobie nawzajem potrzebni. I nie mówmy o tym więcej — powiedział Rumfoord.
Głowa Salo huśtała się lekko w swym kardanowym zawieszeniu.
— Myślałem, że to nie wszystko — rzekł w końcu Salo.
— Zgódźmy się — odparł zjadliwie Rumfoord — że nawzajem odkryliśmy w sobie środki do swych rozbieżnych celów.
— Ja… ja pomagałem ci z radością — rzekł Salo. — I mam nadzieję, że naprawdę zdołałem ci dopomóc. — Salo otworzył oczy. Musiał zobaczyć, jak Rumfoord przyjmie jego słowa. Rumfoord na pewno znów okaże mu przyjaźń, przecież Salo rzeczywiście pomaga mu całkiem bezinteresownie.
— Czy nie oddałem ci połowy PWZ? — wyliczał Salo. — Czy ci nie pozwoliłem sporządzić kopii mojego pojazdu dla Marsa? Czy nie pilotowałem kilku pierwszych misji werbunkowych? Czy nie pomogłem ci wymyślić systemu sterowania Marsjanami, żeby nie sprawiali kłopotów? Czy nie spędziłem długich dni na obmyślaniu wraz z tobą szczegółów nowej religii?
— Tak — powiedział Rumfoord. — A co uczyniłeś dla mnie ostatnio?
— Co takiego? — zdumiał się Salo.
— Nieważne — zbył go Rumfoord — To takie powiedzonko ze starego ziemskiego dowcipu, i to niezbyt śmiesznego, biorąc pod uwagę nasze okoliczności.
— Aha — powiedział Salo. Salo znał wiele ziemskich dowcipów, ale tego akurat nie znał.
— Znowu te twoje nogi! — wrzasnął Rumfoord.
— Przepraszam! — wrzasnął Salo. — Żebym tak mógł płakać jak Ziemianie! — Pogrążone w żalu stopy całkiem wymknęły mu się spod kontroli. Dalej wydawały dźwięk, który ni stąd, ni zowąd zaczął napawać Rumfoorda tak gwałtowną odrazą. — Przepraszam za wszystko! Jednego jestem pewien: zawsze starałem się na wszystkie sposoby być prawdziwym przyjacielem i nigdy nie poprosiłem cię o nic w zamian.
— Nie musiałeś prosić! — odparł Rumfoord. — O nic nie musiałeś prosić. Wystarczyło, żebyś siedział spokojnie i czekał, aż ci to spadnie z nieba.
— Co takiego miało mi spaść z nieba? — spytał z niedowierzaniem Salo.
— Część zamienna do twojego statku — odparł Rumfoord. — Jest już prawie na miejscu. Właśnie ją wielmożnemu panu dowożą. Ma ją chłopak Constanta i nazywa swoim talizmanem. Jakbyś sam dobrze nie wiedział!
Rumfoord wyprężył się w fotelu, zzieleniał i gestem poprosił o ciszę.
— Przepraszam — rzekł. — Znowu mi niedobrze. Winstonowi Nilesowi Rumfoordowi i jego psu Kazakowi istotnie znowu zrobiło się niedobrze — i to bardziej gwałtownie niż poprzednio. Biednemu staremu Salo wydawało się, że tym razem już na pewno spalą się do cna albo eksplodują.
Kazak wył, uwięziony w kuli ogni świętego Elma. Rumfoord stał sztywny jak kij od szczotki, oczy wyszły mu z orbit — był jednym ognistym posągiem. Ale i ten atak minął.
— Przepraszam — rzekł Rumfoord ze zjadliwą kurtuazją. — Przerwałem ci…
— Co? — spytał nieprzytomnie Salo.
— Coś mówiłeś… czy też chciałeś powiedzieć — odparł Rumfoord. Jedynie pot na skroniach zdradzał, że Rumfoord miał za sobą wyczerpujące przeżycia. Umieścił papierosa w długiej kościanej cygarniczce i zapalił. Wysunął dolną szczękę. Cygarniczka wycelowała pionowo w górę. — Przez następne trzy minuty będziemy mieli spokój — powiedział Rumfoord. — No więc, co takiego mówiłeś?
Salo z niemałym wysiłkiem przypomniał sobie temat rozmowy. Kiedy go sobie przypomniał, zrobiło mu się jeszcze smutniej niż przedtem. Stało się najgorsze, co mogło się stać. Wyglądało na to, że Rumfoord nie tylko odkrył wpływ Tralfamadorczyków na bieg zdarzeń na Ziemi — co już dostatecznie by go rozsierdziło — lecz i sam siebie uznał za jedną z głównych ofiar tego wpływu.
Salo od czasu do czasu miewał niejasne podejrzenia, że Rumfoord działa pod wpływem Tralfamadorii, lecz odsuwał tę myśl od siebie, gdyż nic w tym względzie nie mógłby uczynić. Nie rozmawiał o tym nawet z Rumfoordem, gdyż rozmowa taka z pewnością w mgnieniu oka zniweczyłaby ich piękną przyjaźń. Salo, wielce nieudolnie, postanowił sprawdzić pierwszą hipotezę: że Rumfoord wie mniej, niż to się wydaje.
— Kajtek… — zaczął.
— Prosiłem! — przerwał mu Rumfoord.
— Panie Rumfoord — poprawił się Salo. — Czy uważa pan, że go w jakiś sposób wykorzystałem?
— Ty nie — odparł Rumfoord. — Twoi mechaniczni ziomkowie z twojej ukochanej Tralfamadorii.
— Hm — bąknął Salo. — Uważasz zatem… uważasz… że zostałeś wykorzystany? Tak, Kajtek?
— Tralfamadoria — rzekł z goryczą Rumfoord — sięgnęła w głąb Systemu Słonecznego, wybrała sobie mnie i wykorzystała jak funkcjonalny, poręczny obierak do kartofli.
— Skoro wyczytałeś to wszystko z przyszłości — jęknął Salo, doszczętnie zdruzgotany — dlaczego nigdy nic nie mówiłeś?
— Nikt dobrowolnie nie przyznaje się do tego, że jest wykorzystywany — powiedział Rumfoord. — Człowiek nie przyznaje się do tego nawet sam przed sobą, aż do ostatniej chwili. — Uśmiechnął się kwaśno. — Zdziwisz się zapewne, jeśli ci powiem, że jestem dumny, jakkolwiek fałszywa mogłaby być ta duma, z tego, iż wszelkie decyzje podejmuję sam i wyłącznie z prywatnych pobudek.
— Nie dziwię się — odparł Salo.
— Czyżby? — spytał uszczypliwie Rumfoord. — Myślałem, że to uczucie zbyt subtelne jak na możliwości percepcyjne maszyny.
Tu Rumfoord uderzył w słaby punkt ich wzajemnych stosunków. Salo rzeczywiście był maszyną, skoro został zaprojektowany i wykonany. Salo nie ukrywał tego faktu. Lecz Rumfoord nigdy dotąd nie użył słowa „maszyna” jako kamienia obrazy. Tym razem niewątpliwie właśnie tak się nim posłużył. Poprzez cieniutką woalkę dobrych manier Rumfoord dał Salo do zrozumienia, że być maszyną znaczy być nieczułym, pozbawionym wyobraźni prymitywem, funkcjonalnym przedmiotem bez krzty świadomości…
Salo był szczególnie czuły na to oskarżenie. Ceną za minione duchowe zbliżenie z Rumfoordem było to, że Rumfoord świetnie wiedział, gdzie uderzyć, żeby naprawdę zabolało.
Salo znów przymknął dwoje z trojga oczu i ponownie spojrzał na szybujące po niebie tytańskie błękitki. Ptaki były wielkości ziemskich orłów.
Salo żałował, że nie jest tytańskim błękitkiem.
Statek kosmiczny wiozący Malachiego Constanta, Beatrycze Rumfoord oraz ich syna Chrono przepłynął tuż nad pałacem i wylądował na brzegu Morza Winstona.
Читать дальше