Salo nakłonił Constanta, aby przywdział odznakę wraz z garniturem.
Constant wyposażony był ponadto w przyzwoity płaszcz, kapelusz i buty.
Wiedząc, że od Ziemi dzieli ich raptem godzina lotu, Salo gorączkowo rozmyślał, co jeszcze mógłby uczynić, aby zabezpieczyć Constanta na resztę życia, choćby i w Indianapolis.
W końcu postanowił zahipnotyzować Constanta, aby przynajmniej ostatnie sekundy życia sprawiły starcu wielką radość. Aby życie Constanta zakończyło się szczęśliwie.
Obserwując kosmos przez wizjer statku, Constant już znajdował się w stanie bliskim hipnozy.
Salo zaszedł go od tyłu i przemówił kojącym głosem:
— Tułaczu z Kosmosu, Malachi, Wuju. Jesteś zmęczony, bardzo zmęczony. Przypatrz się najbledszej z gwiazd, Ziemianinie, i pomyśl, jak ciężkie staje się twoje ciało.
— Ciężkie — powtórzył Constant.
— Pewnego dnia umrzesz, Wuju — powiedział Salo. — To smutne, lecz prawdziwe.
— Prawdziwe — powtórzył Constant. — Nie smuć się.
— Kiedy już będziesz wiedział, że umierasz, Tułaczu z Kosmosu — ciągnął Salo hipnotyzującym tonem — spotka cię cudowne zdarzenie.
I Salo opisał Constantowi szczęśliwe zdarzenie, które Constant wyobrazi sobie, nim odda ducha. Zdarzenie miało być fantazją posthipnotyczną.
— Zbudź się! — rozkazał Salo.
Constant drgnął i odwrócił wzrok od luku.
— Gdzie ja jestem? — zapytał.
— Na pokładzie tralfamadorskiego statku kosmicznego, w drodze z Tytana na Ziemię — objaśnił Salo.
— Ach tak — powiedział Constant. — No, oczywiście — dodał po chwili. — Musiałem się zdrzemnąć.
— Proszę się położyć — zaproponował Salo.
— Tak, tak, chyba tak zrobię — rzekł Constant. Wyciągnął się na pryczy. Zapadł w sen.
Salo przypiął śpiącego Tułacza z Kosmosu pasami do koi. Następnie sam przypiął się pasem do fotela przy desce rozdzielczej. Ustawił trzy tarcze pomiarowe i dwukrotnie sprawdził wskaźniki na każdej z nich. Wcisnął jaskrawoczerwony guzik.
Odchylił się na oparcie. Już nic więcej nie pozostało do zrobienia.
Od tej chwili wszystko działo się automatycznie. Za trzydzieści sześć minut statek wyląduje samoczynnie w okolicy pętli autobusowej na przedmieściach Indianapolis, Indiana, USA, Ziemia, System Słoneczny, Droga Mleczno.
Będzie tam wówczas godzina trzecia nad ranem.
Będzie tam wówczas zima.
Statek wylądował w czterocalowej warstwie świeżego śniegu na pustym polu południowych krańców Indianapolis. Nikt nie widział lądowania. Wszyscy spali.
Malachi Constant wysiadł ze statku.
— Tam masz przystanek autobusowy, weteranie — szepnął Salo. Szept był wskazany, gdyż w odległości raptem trzydziestu stóp od nich stał dwupiętrowy drewniany dom z otwartym oknem sypialni. Salo wskazał na ośnieżoną ławkę przy jezdni. — Poczeka pan jakieś dziesięć minut — szepnął. — Autobus dowiezie pana do samego centrum. Niech pan poprosi kierowcę, żeby pana wysadził koło jakiegoś dobrego hotelu.
Constant kiwnął głową.
— Dam sobie radę — szepnął.
— Jak się pan czuje? — szepnął Salo.
— Byczo — odszepnął Constant.
Z pobliskiego okna popłynęła senna skarga kogoś, kto za nim spał.
— Ejjo — poskarżył się głos — sotam siezie-je, chrmmm.
— Na pewno dobrze się pan czuje? — szepnął Salo.
— Tak. Świetnie — szepnął Constant. — Byczo.
— Powodzenia — szepnął Salo.
— Tu się tak nie mówi — szepnął Constant. Salo puścił do niego perskie oko.
— Ja nie jestem stąd — szepnął. Rozejrzał się po nieskazitelnie białym świecie, poczuł wilgotne całusy płatków śniegu, zamyślił się nad ukrytym znaczeniem bladożółtych latarni świecących w nieskazitelnie biało uśpionym świecie. — Piękne — szepnął.
— Prawda? — zgodził się Constant.
— Jacituzaraa! — wrzasnął ostrzegawczo głos zza okna pod adresem każdego, kto ośmielał się zakłócać mu sen. — Jazda! Cojes? Pchrrr.
— Niech pan już lepiej rusza — szepnął Constant.
— Tak — odszepnął Salo.
— Do widzenia — szepnął Constant. — Dziękuję.
— Zawsze do usług — szepnął Salo. Cofnął się w głąb statku i zamknął śluzę. Statek uniósł się w niebo z dźwiękiem przypominającym efekt dmuchania tuż ponad otwartą szyjką butelki. Zniknął wśród wirujących płatków śniegu, nie zostawiając po sobie ani śladu.
— Ju-huuuuu — zaśpiewał.
Podczas marszu ku ławce podeszwy butów Malachiego Constanta poskrzypywały o śnieg. Constant zmiótł śnieg ramieniem i przysiadł na ławce.
— Offamy! — krzyknął głos zza okna, jakby naraz wszystko zrozumiał.
— Oszchamy! — wrzasnął, bardzo niezadowolony z tego, co zrozumiał.
— Spierrr-chrrr — oświadczył, dając wyraźnie do zrozumienia, co o tym wszystkim sądzi.
— Dalimi! — zawołał.
Spiskowcy — jak się przypuszcza — zbiegli bez śladu.
Śnieg padał i padał.
Autobus, na który czekał Malachi Constant, odjeżdżał tego ranka z dwugodzinnym opóźnieniem — właśnie z powodu śniegu. Kiedy autobus wreszcie nadjechał, było już za późno. Malachi Constant nie żył.
Salo zahipnotyzował go tak, aby umierając wyobraził sobie, że znów spotyka swego najlepszego i jedynego przyjaciela — Stony’ego Stevensona.
Obserwując szybujące górą chmury, Constant wyobraził sobie, że chmury się rozstępują, a ze szczeliny między nimi wypływa promień słońca — promień słońca przeznaczony wyłącznie dla niego.
Złocisty, wysadzany diamentami statek kosmiczny ześliznął się po promieniu, lądując w nietkniętym śniegu na ulicy.
Wysiadł z niego masywny, rudowłosy mężczyzna, z potężnym cygarem w zębach. Był młody. Miał na sobie mundur Marsjańskiej Piechoty Szturmowej — dawny mundur formacji Wuja.
— Siemasz, Wuju — powiedział. — Wskakuj.
— Wskakuj? — powtórzył Constant. — Kim pan jest?
— Stony Stevenson, Wuju, nie poznajesz?
— Stony? — powtórzył Wujo. — To ty, Stony?
— A kto inny wytrzymałby tę cholerną prędkość — odparł Stony. Zaśmiał się. — Właź, Wuju — powiedział.
— Dokąd polecimy? — zapytał Wujo.
— Do Raju — odparł Stony.
— Jak tam jest w tym Raju? — zapytał Constant.
— Wszyscy są tam wiecznie szczęśliwi — powiedział Stony. — Przynajmniej póki cały ten pierdolony Wszechświat trzyma się kupy. Właź, Wuju. Beatrycze już tam jest, czeka na ciebie.
— Beatrycze? — powtórzył Wujo, wsiadając do wnętrza statku.
Stony zamknął śluzy, wcisnął guzik „start”.
— Czy my… czy my naprawdę lecimy do Raju? — zapytał Constant. — Ja? Ja idę do Raju?
— Sam nie wiem za co, stary byku — powiedział Stony — ale ktoś tam na górze wyraźnie cię lubi.
KONIEC
Wszystkie cytaty biblijne z wydania „Biblia, to jest całe Pismo Święte Starego i Nowego Testamentu”, wyd. Brytyjskie i Zagraniczne Towarzystwo Biblijne, Warszawa 1980 (przyp. tłum.) .