Ołowiane wargi Rumfoorda poruszyły się.
— Jak się masz, Beatrycze… żono — przemówił Rumfoord grobowym głosem.
— Jak się masz, Tułaczu z Kosmosu — tym razem Rumfoord nadał głosowi więcej serdeczności. — To bardzo szlachetnie, że jednak przybyłeś. Tułaczu z Kosmosu, że jeszcze raz ze mną ryzykujesz.
Jak się masz, sławetny młody nosicielu sławetnego imienia Chrono — rzekł Rumfoord. — Witaj, o gwiazdo szwabskiej szmacianki, witaj posiadaczu talizmanu.
Trójca, do której się zwracał, stała tuż przy bramie. Od Rumfoorda oddzielał ich basen.
Stary Salo, którego życzenie rychłej śmierci nie zostało spełnione, siedział pogrążony w żałobie na rufie złoconej łodzi przycumowanej na zewnątrz muru.
— Ja nie umieram — oświadczył Rumfoord. — Opuszczam jedynie System Słoneczny. A nawet i to nie. W szerokim, ponadczasowym, chronosynklastycznie infundybułowanym pojęciu rzeczy będę zawsze tutaj. Zawsze będę wszędzie, gdziekolwiek bywałem.
Wciąż jestem z tobą w podróży poślubnej, Beatrycze — ciągnął. — Wciąż rozmawiam z panem, panie Constant, w pokoiku pod schodami w Newport. Tak, tak… także gram z panem i Boazem w chowanego po labiryntach jaskiń na Merkurym. A co do ciebie, Chrono — rzekł — bez przerwy obserwuję, jak świetnie grasz w szwabską szmaciankę na żelaznym boisku Marsa.
Rumfoord jęknął. Jęk był cichuteńki — i przejmująco smutny.
Słodkie, łagodne powietrze Tytana uniosło jęk w przestworza.
— Wszystko, cośmy kiedykolwiek powiedzieli, przyjaciele, mówimy nadal: dokładnie tak, jak kiedyś, tak, jak teraz, tak, jak w przyszłości — rzekł Rumfoord.
Jęk się powtórzył.
Rumfoord spoglądał za nim, jak za puszczonym z fajki kółkiem dymu.
— Chcę wam coś powiedzieć o życiu w Systemie Słonecznym — oświadczył. — Ponieważ jestem infundybułowany chronosynklastycznie, wiem o tym już od dawna. Jest to jednak fakt tak obrzydliwy, że starałem się o nim myśleć najmniej, jak to tylko możliwe.
Ów obrzydliwy fakt przedstawia się następująco:
Wszystko, cokolwiek czynili dotąd Ziemianie, uknute zostało przez istoty zamieszkujące planetę odległą od nas o sto pięćdziesiąt tysięcy lat świetlnych. Planeta ta nazywa się Tralfamadoria.
W jaki sposób Tralfamadorczycy nami sterowali — tego nie wiem. Wiem jednak, w jakim celu to robili. Sterowali nami tak, abyśmy musieli dostarczyć pewną część zamienną unieruchomionemu tu, na Tytanie, tralfamadorskiemu posłańcowi.
Rumfoord wycelował palec w chłopca Chrono.
— Ty, młody człowieku — powiedział. — Właśnie ty nosisz to w kieszeni. Twoja kieszeń zawiera punkt kulminacyjny całej ziemskiej historii. Twoja kieszeń zawiera owo tajemnicze coś, co każdy z Ziemian tak desperacko, z takim oddaniem, wnikliwością i poświęceniem starał się wydobyć na światło dzienne.
Z opuszka oskarżycielskiego palca Rumfoorda wyrósł skwierczący kiełek elektryczności.
— Przedmiot, który nazwałeś swoim talizmanem — oświadczył Rumfoord — to właśnie owa część zamienna, na którą tak długo czekał posłaniec z Tralfamadorii!
Posłańcem tym — dodał Rumfoord — jest stworzenie o barwie mandarynki, które trzęsie się teraz po tamtej stronie muru. Nazywa się Salo. Miałem nadzieję, że posłaniec ten uchyli ludzkości, choć rąbka tajemnicy, którą z sobą wiezie, choćby w rewanżu za to, że ludzkość tak pięknie dopomogła mu w podróży. Niestety, obowiązuje go rozkaz nieujawniania wiadomości absolutnie nikomu. Jest on maszyną i jako maszyna musi, chciał, nie chciał, traktować rozkaz jak rozkaz.
Poprosiłem go uprzejmie o ujawnienie mi wiadomości — ciągnął Rumfoord — lecz on z wielką rozpaczą odmówił.
Skwierczący kiełek elektryczności, który wyrósł z palca Rumfoorda, zaczął rozrastać się w spiralę, otaczającą całą jego postać. Rumfoord popatrzył na spiralę ze smutnym politowaniem.
— Zdaje mi się, że to już to — wypowiedział się na temat spirali.
Tak też istotnie było. Spirala ściągnęła się nieco, składając wdzięczny dyg. Po chwili jęła wirować wokół Rumfoorda, snując jednolity kokon zielonego światła.
Wirując, szumiała ledwo dosłyszalnie.
— Mogę jedynie stwierdzić — odezwał się Rumfoord z wnętrza kokona — że, służąc nieubłaganym żądaniom Tralfamadorii, robiłem, co mogłem dla dobra mojej ojczystej planety Ziemi.
Być może teraz, z chwilą dostarczenia tralfamadorskiemu posłańcowi części zamiennej, Tralfamadoria pozostawi System Słoneczny w spokoju. Być może Ziemianie będą nareszcie mogli rozwijać i doskonalić swe naturalne skłonności, do czego przez tysiące lat nie mieli prawa. — Rumfoord kichnął. — To zadziwiające, że Ziemianie zdołali mimo wszystko aż tyle zrobić z sensem — podsumował.
Zielony kokon oderwał się od ziemi i uniósł ponad kopułę pałacu.
— Zapamiętajcie mnie jako dżentelmena z Newport, Ziemia, System Słoneczny — zaapelował Rumfoord. Znów czynił wrażenie spokojnego, pogodzonego z sobą; mógł być, co najmniej równym partnerem dla każdej istoty, którą przyjdzie mu spotkać.
— Mówiąc punktualnie — odezwał się z wnętrza kokonu gardłowym tenorem — do widzenia.
Kokon i Rumfoord zniknęli z cichym „pft”.
Już nigdy więcej nie widziano ani Rumfoorda, ani jego psa.
Stary Salo wtargnął na dziedziniec dokładnie w tej samej chwili, gdy Rumfoord wraz ze swym kokonem, rozpływał się w powietrzu.
Mały Tralfamadorczyk był oszalały z emocji. Ssawką stopy zerwał z szyi plakietkę z wiadomością. Jedna ze stóp pozostała ssawką i w niej właśnie tkwiła teraz wiadomość.
Salo podniósł wzrok ku miejscu, gdzie szybował kokon.
— Kajtek! — Zawołał w niebo. — Kajtek! Wiadomość! Przeczytam ci wiadomość! Wiadomość! Kaj-teeeeeeeeeek!
Głowa Salo przekoziołkowała w kordonowym zawieszeniu.
— Odszedł — skonstatował głucho Salo. — Odszedł — szepnął. — Maszyna? — Ożywił się zaraz. Mówił urywanymi zdaniami, tyleż do siebie samego, co do Constanta, Beatrycze i chłopca Chrono. — Tak, jestem maszyną, tak jak i cały mój naród — oświadczył. — Zaprojektowano mnie i skonstruowano, nie szczędząc środków i starań, abym był solidny, wydajny, konsekwentny i trwały. Byłem najlepszą maszyną, jaką potrafił wyprodukować mój naród. Na ile sprawdziłem się jako maszyna? — zapytał Salo.
— Solidny? — rzekł. — Polecono mi nie otwierać wiadomości, póki nie dotrę do miejsca przeznaczenia — a ja ją otworzyłem.
Wydajny? — rzekł. — Po stracie najlepszego przyjaciela we Wszechświecie, więcej trudu kosztuje mnie przejście ponad zeschniętym liściem niż dawniej pokonanie Szczytu Rumfoorda.
Konsekwentny? — rzekł. — Obserwując istoty ludzkie przez dwieście tysięcy ziemskich lat, stałem się równie narwany i sentymentalny jak najgłupsza ziemska pensjonarka.
Trwały? — rzekł złowieszczo. — Jeszcze zobaczymy, co zobaczymy.
Salo złożył wiadomość, której strzegł tak długo, na pustym liliowym fotelu Rumfoorda.
— Oto ona, przyjacielu — przemówił do wspomnienia po Rumfoordzie. — I niechże ci przyniesie pociechę. Twemu staremu przyjacielowi Salo przyniosła tylko wielki ból. Aby ci ją ofiarować, choćby i za późno, twój stary przyjaciel Salo musiał stoczyć walkę z samym sednem swojego istnienia, z samą istotą bycia maszyną.
Zażądałeś od maszyny rzeczy niemożliwej — rzekł Salo — i maszyna cię usłuchała.
Maszyna nie jest już maszyną — oświadczył Salo. — Jej złącza zżera korozja, jej łożyska się pozacierały, a w obwodach nastąpiło zwarcie. Jej mózg brzęczy teraz i eksploduje jak mózg Ziemianina, skwiercząc i przegrzewając się od myśli o miłości, honorze, godności, prawach, spełnieniu, integralności, wolności…
Читать дальше